Oj działo się i to sporo w pierwszym sezonie serii o Halu Jordanie i Zielonych Latarniach autorstwa duetu Morrison/Sharp. Widowiskowa akcja, dramaturgia, szaleństwo, chaos i nietypowe kosmiczne (dosłownie i w przenośni) perypetie głównego bohatera, które nie do końca były zrozumiałe i oczywiste dla przeciętnego miłośnika Korpusu Zielonych Latarni i wszystkiego co z tą tematyką związane. Komiks THE GREEN LANTERN miał jednak od początku w sobie to coś, co sprawiło, że mimo momentami trudności w ogarnięciu tego co autor miał na myśli, czytało oraz oglądało mi się to z całkiem dużą przyjemnością i nie mogłem doczekać się kontynuacji. Sięgając po trzeci tom od Egmontu mniej więcej spodziewałem się, co może zaoferować Grant w drugim sezonie, ale w praktyce okazało się bardzo szybko, iż znów zostałem mocno zaskoczony. Kopara dosłownie opadła z wrażenia w zderzeniu z pomysłami, jakimi sypnął mi w twarz duet twórców.
Zaczyna się od trzyczęściowej mini serii, jaka stanowi epilog do wydarzeń obserwowanych pod koniec tomu drugiego, a zarazem pomost pomiędzy pierwszym i drugim sezonem tej kosmicznej epopei. Całość jest znacznie lżejsza i łatwiejsza w odbiorze, a przynajmniej w porównaniu do dotychczasowych przygód Jordana opisywanych przez Morrisona. Znany nam wszechświat zmienił się nie do poznania za sprawą maszyny widzianej w THE GREEN LANTERN #12, a miejsce Korpusu Zielonych Latarni zajęli Blackstars z Halem Jordanem oraz Belzebeth na czele. Sprawują nad wszystkim kontrolę, poszerzają szeregi organizacji/wyznawców Kontrolera Mu, a na ich celowniku znajduje się teraz niepokorna planeta Ziemia. Taka historia z cyklu "co by było gdyby...", którą śledzi się dosyć szybko i czeka, jak to wszystko zostanie odkręcone pod koniec, bo że wrócimy do poprzedniego stanu rzeczy nie ulega chyba dla nikogo od samego początku wątpliwości. Hal ku mojej radości znów okazuje się prawdziwym kozakiem i wyrafinowanym graczem, który zawsze wyprzedza swoich przeciwników o kilka ruchów do przodu. BLACKSTARS to mini seria, która pozostawia po sobie dobre wrażenie, kończy się happyendem i w satysfakcjonujący sposób spina wątek związany z wyznaczoną przez Strażników misją powstrzymania Kontrolera Mu.
Ilustracje w pierwszej części wykonał w całości artysta o pseudonimie Xermanico, którego zapamiętałem najlepiej jako jednego z rysowników cyklu INJUSTICE: GODS AMONG US. Jest to oczywiście zupełnie inna liga i półka, niż Liam Sharp. Hiszpan nie dysponuje według mnie żadnym oryginalnym, efektownym, czy wyróżniającym się na tle innych plastyków stylem. Ten komiksowy rzemieślnik gwarantuje jednak równy, solidny i raczej przystępny dla większości osób poziom ilustracji, wywiązując się i tym razem ze swojego zadania w najlepszy możliwy sposób. Mniej szalona historia stąd i wybór artysty bardziej grzecznego i ułożonego, jeśli tak można określić jego warsztat.
Po przystawce czas na główne danie. Już pierwszy zeszyt, w którym Jordan dostaje od udających się na Ultrawojnę Strażników nowe zadanie i udaje się na Maltus z nietypowym partnerem u boku pokazuje, że tutaj nie ma żadnych ograniczeń i scenarzysta wrzuca wyższy bieg, jeśli chodzi o poziom szaleństwa, zakręcenia i specyficznego poczucia humoru. Brnąć dalej w tym kierunku obserwujemy, jak Hal już na rodzinnej planecie powstrzymuje w zalążku inwazję ze strony przedstawicieli cywilizacji ludzi-ptaków; napotyka na swojej drodze chmurowe stwory; trafia wspólnie z Barrym Allenem na dziwaczną planetę-zbawkę; staje do walki z potężnym Hypermanem i ledwie wychodzi z tego żywy, aby pod koniec zapobiec zniszczeniu kosmicznego szpitala odpierając atak dobrze już nam znanego Qwa-Mana i jego towarzyszy ze świata antymaterii. No i ta ostatnia scena, gdzie widać kogo widać i w jakże znanej już sprzed laty roli. Akcja, akcja i jeszcze raz akcja, czyli ostra jazda bez trzymanki praktycznie przez całą połowę tego drugiego sezonu. Tylko pytanie, czy można to wszystko przetrawić na trzeźwo i nie dostać zawrotów głowy?
No właśnie według mnie nie bardzo. Morrison nieprzypadkowo zyskał określenie Szalonego Szkota i wyraźnie rozkręca się z rozdziału na rozdział. Dzieje się sporo i chwil przestoju jest naprawdę niewiele, ale co z tego, kiedy czytelnik za cholerę nie ma pojęcia, co tutaj się przed chwilą tak naprawdę wydarzyło, skąd takie a nie inne zachowanie danej postaci, a nawet - co ten czy tamten dziwaczny koleś do Jordana mówi? W tym ostatnim przypadku słowa uznania dla tłumacza, bo zgaduje, że przełożenie wielu bełkotów z np. rozdziału z udziałem Flasha do łatwych nie należało. Co ciekawe komiks ten czytałem w ten sposób, że początkowo niektóre wymiany zdań/wypowiedzi po prostu pomijałem i oglądałem same obrazki, bo nie chciało mi się zagłębiać w szczegóły i szybko przejść do następnego zeszytu. Później wracałem i już dokładnie analizowałem poszczególne dymki z tekstem, aby finalnie uznać, że to i tak nie miało sensu, gdyż nic więcej się przez to nie dowiedziałem, czego bym się nie domyślił po samych grafikach. To chyba niedobrze, prawda?
O ile zgłupiałem i zakręciłem się w paru miejscach odnośnie tego, co autor ma na myśli i próbuje mi przekazać, o tyle doceniam umieszczenie w tym komiksie nowych postaci, które ze względu na swój nietypowy wygląd oraz zachowanie dodają fajnego kolorytu oraz generują swoją obecnością wiele humorystycznych momentów. Obecność takich Rykaktoro czy ptasich sidekicków przyprawia z miejsca szeroki uśmiech na twarzy i podkreśla dobitnie z jak pokręconym i dziwacznym klimatem science fiction mamy tutaj do czynienia.
Liam Sharp nadal prezentuje wysoką formę i dostarcza miłośnikom swojego stylu wiele przyjemności, w trakcie tej szalonej wędrówki po różnych zakamarkach Ziemi oraz kosmosu. Widać wyraźnie że takie klimaty bardzo mu leżą i czuje się jak ryba w wodzie wymyślając coraz to nowe postacie oraz nowe otoczenia, w jakich przyszło przebywać głównemu bohaterowi i jego towarzyszom. Sharp pokazuje przy okazji, iż jest twórcą bardzo elastycznym i lubi eksperymentować z konwencją, zmieniając mniej lub bardziej znacząco swój styl w zależności od sytuacji, w jakiej znajduje się Jordan. Widać to zwłaszcza w odsłonach trzeciej oraz piątej drugiego sezonu. Jeśli lubicie kreskę Liama Sharpa to będziecie tak jak ja zachwyceni, a to jedynie początek eksperymentów tego artysty, który w tomie czwartym odpływa jeszcze mocniej i idzie w kierunku daleko odbiegającym od tego, co widzimy na zakończenie omawianego wydania zbiorczego.
Jeśli chodzi o kolorystykę, to charakterystycznej dla opowieści o Korpusie zielonej barwy jest chyba najwięcej na okładce. Wewnątrz bowiem za sprawą Steve'a Oliffa mamy do czynienia z opowieścią ubogaconą w żywe i ładne dla oka kolory, bez jednej dominującej, co dobrze oddaje nieszablonowy charakter całości.
To nigdy nie był, nie jest i zapewniam że również w ostatnim tomie nie będzie komiks lekki, łatwy do przyswojenia i nadający się dla każdego fana Zielonych Latarni, a już na pewno nie jako idealna lektura na niedzielne popołudnie. To pozycja dla tych nielicznych, którzy nie wymiękli jeszcze po pierwszym sezonie, nie odbili się jak od ściany od propozycji Morrisona i zasmakował im ten, delikatnie rzecz ujmując, specyficzny klimat panujący w tym komiksie. Tylko oni w pełni docenią tą oryginalność, pomysłowość i autorską, odbiegającą od przyjętych dotychczas latarniowych standardów wizję przygód Hala Jordana. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że dotychczasowe dwa tomy oraz trzyczęściowa mini seria z Blackstars w rolach głównych były całkiem spoko i śledziło mi się te historie z dużą przyjemnością. Niestety sezon drugi to najwyraźniej trochę ponad moje siły i wytrzymałość psychiczną, gdyż nie potrafię wyłapać z niego tylu pozytywów i przekonać sam siebie, że oto mam przed sobą dzieło wyjątkowe. A przynajmniej nie na trzeźwo.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów THE GREEN LANTERN: BLACKSTARS #1-3 oraz THE GREEN LANTERN: SEASON TWO #1 - 6
Najnowszy tom niezwykłych przygód Hala Jordana znajdziecie na Egmont.pl oraz w sklepie ATOM Comics.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz