Strony

Instagram

wtorek, 22 kwietnia 2025

Serialownia 3.0 Special - ARROW

Parę słów o tym, jak zestarzał się serial o współczesnym Robin Hoodzie, czyli "Arrow" w ogniu retrospektywy

Z moich obserwacji najczęstszą radą, jaka pojawia się w kontekście rozpoczynania swojej przygody z komiksem superbohaterskim (albo medium komiksowym w ogóle) jest generyczny  slogan: "Zacznij gdziekolwiek, idź do księgarni i kup pierwszy komiks, który przyciągnie twoją uwagę". Będąc całkowicie szczerym uważam, że to dość ryzykowna i karkołomna strategia. Zgodnie z powiedzeniem "mądry Polak po szkodzie" ja też na samym początku zastosowałem tego typu wskazówkę w praktyce. Dokładnie pamiętam moment, kiedy na moje nieszczęście zgarnąłem z półki sklepowej pierwszy tomik "Ligi Sprawiedliwości" ze scenariuszem Hitcha oraz dziarskim krokiem powędrowałem z nim do kasy. Komiks ten - ujmując sprawę bardzo delikatnie i korzystając ze skrajnych eufemizmów - nie powala swoim poziomem i raczej całościowo odstrasza od konwencji superhero utwierdzając wszystkie stereotypy dotyczące infantylności tego nurtu, niż zachęca do dalszego pielęgnowania swojej popkulturowej pasji. Tego typu strategia to po prostu czysta loteria i dość duże ryzyko, że nasze pieniądze wyrzucimy w błoto, bo sugerujemy się jedynie okładką, czy krótką notką na jej tylnej stronie.

Kolejną z często przewijających się w internecie rad jest ta, by rozpocząć od origin story konkretnej, upatrzonej przez siebie postaci. Osobiście uważam, że to sensowne rozwiązanie, aczkolwiek jestem chyba jedyną osobą, której przykładowo kultowy "Batman: Year One" Millera wcale aż tak bardzo nie zachwycił. Historia jest jak najbardziej w porządku, ale mimo to zazwyczaj bawią mnie te skrajnie pozytywne, niezwykle pochlebne opinie o tym komiksie traktujące go z tak ogromnym patosem, jakby był co najmniej relikwią z Krzyża Świętego albo zabytkową wazą z dynastii Ming. Analogicznie w moim przypadku sprawa ma się z komiksową historią "Green Arrow: Year One", którą umiarkowanie naprawdę bardzo lubię, ale mimo wszystko nie jestem jej oddanym wyznawcą, wychodzącym na ulicę albo jakiś festiwal komiksowy z transparentem "TYLKO KANON, PRECZ Z ALTERNATYWNYMI HISTORIAMI I ADAPTACJAMI". Kanoniczności można doszukiwać się w starożytnych zwojach buddyjskich traktujących o sensie życia, a nie w historiach o superbohaterach. W naszej niszy tematycznej powinna liczyć się przede wszystkim dobra zabawa, a w mojej ocenie to właśnie serial dostarcza większą dawkę rozrywki.

Ten konkretny esej chciałbym zadedykować wszystkim osobom, które są jeszcze na początku swojej drogi z poznawaniem uniwersum DC Comics oraz zachęcić do zapoznania się z serialem "Arrow'' bardziej doświadczonych komiksiarzy, którzy jeszcze jakimś cudem tego nie robili. Po długich latach wracam do tego tytułu, by dokonać jego recenzji i analizy również w kontekście przystępności dla każdego początkującego (lub nawet nieco bardziej zaawansowanego) DCManiaka. ;)

W telegraficznym skrócie  fabuła produkcji opowiada historię Olivera Queena - niezwykle zadufanego w sobie, rozpieszczonego i samolubnego młodego chłopaka, będącego członkiem najbogatszej rodziny w Starling City. Doświadcza on katastrofy morskiej podróżując wraz ze swoim ojcem oraz siostrą swojej dziewczyny na luksusowym jachcie. Jako jedyna osoba, której udało się przetrwać, dociera do wybrzeża niewielkiej wyspy na Morzu Południowochińskim. Z pozoru całkowicie opuszczony ląd tak naprawdę okazuje się obiektem działań bardzo niebezpiecznej i licznej grupy najemników. Mężczyzna nieintencjonalnie wplątuje się w aferę o charakterze wręcz terrorystycznym, przez co kolejne lata swojego życia jest zmuszony nie tylko próbować przeżyć, ale również pokrzyżować plany tajemniczej organizacji wraz z nielicznym gronem sojuszników i próbować powrócić do domu niczym mitologiczny król Itaki - Odyseusz. Wielokrotnie dokonując bardzo trudnych, wątpliwych moralnie decyzji, które diametralnie zmieniają jego beztroski i hedonistyczny światopogląd. Chłopak poznaje wartość odwagi, przyjaźni, lojalności, braterstwa oraz woli przetrwania, a na jego skórze pojawiają się z biegiem czasu kolejne, paskudne blizny przypominające mu, czego się nauczył. Po powrocie do rodzinnej metropolii po pięciu latach piekła wzbogacony o umiejętności walki, przetrwania, pełny kołczan strzał oraz swoje nowe ideały rozpoczyna działalność jako zamaskowany łucznik walczący z przestępczością, wypowiadając tym samym krucjatę na osobach, które "zawiodły jego miasto".

Zdecydowanie największym atutem serialu "Arrow" jest struktura odcinków oraz bardzo płynne, symultaniczne balansowanie na dwóch liniach czasowych - teraźniejszych przygodach Olivera oraz traumatycznych przeżyciach bohatera na wyspie Lian Yu (co po mandaryńsku oznacza dosłownie "czyściec", w mojej opinii jest to genialny zabieg światotwórczy, bo jeszcze bardziej kładzie nacisk na alegoryczny motyw przemiany wewnętrznej protagonisty). Akcja nie jest poszatkowana jak tatar, tylko zgrabnie prezentuje holistyczną naturę wydarzeń, w żaden sposób nie wybijając z rytmu odbiorcy i nie powodując poczucia przytłoczenia. Każda retrospekcja jest bardzo pomysłowo wpleciona w główną linię fabularną- przykładowo Oliver wykorzystuje jakąś konkretną umiejętność, sztuczkę lub lekcję życiową, a po chwili narracja przenosi nas w przeszłość, byśmy byli świadkami, w jakich okolicznościach znajomość tych rzeczy pozyskał. Kolejną ogromną zaletą jest bardzo duża złożoność i wielowątkowość wydarzeń na wyspie, cała afera jest dużo bardziej skomplikowana i zdecydowanie poważniejsza, większa rozmachem niż wersja z komiksu, która dotyczyła mało zawiłej historii o handlarzach narkotyków i ludzi.  W przypadku serialu mamy do czynienia z ogromną sagą retrospekcji, która rozciąga się na wiele sezonów, a wydarzenia na Lian Yu to tak naprawdę dopiero początek przygód Olivera w ramach jego pięcioletniej Odysei. Mam wrażenie, że komiks na łamach kilku zeszytów po prostu nie ma tyle czasu, by realnie pokazać piekło, które przeżył protagonista i wszystko jest mocno spłycone, przez co przemiana bohatera nie wybrzmiewa, tak jak powinna. Dodatkowo autorski pomysł twórców serialu dotyczący tajemniczej listy i notesu ojca Olivera oraz ogromnego, tajemniczego "przedsięwzięcia", które stanowi epicki finał pierwszego sezonu jest wręcz kapitalna. To motyw napędowy każdego końcowego cliffhangera odcinka, które tak mocno dają do myślenia, że naprawdę nie oprzecie się pokusie odpalenia kolejnego epizodu, by przekonać się, co jest grane i poznać tożsamość głównego antagonisty sezonu, który pociąga za przysłowiowe sznurki. Twisty również są naprawdę dość pomysłowe i na pewno parę razy autentycznie się zdziwicie, że jakiś przyjaciel okaże się wrogiem, bądź odwrotnie.

Relacje z rodziną oraz przyjaciółmi Olivera po powrocie do Starling City są nakreślone naprawdę nieźle, chociaż czasami irytują z powodu niezdecydowania głównego bohatera w kontekście stosunku do poszczególnych znajomości, zarówno tych o charakterze  rodzinnym, jak i romantycznym.  Wielokrotnie cisnęło mi się na usta zdanie: "weź ty się chłopie zdecyduj, czego w końcu chcesz". Protagonista czasami zaprzecza wręcz samemu sobie z poprzedniego odcinka. Oczywiście rozumiem, że posiada wciąż ogromny mętlik w głowie i dopiero adaptuje się na nowo po pięcioletniej nieobecności, ale czasami  to wszystko okraszone jest niezwykle irytującym oraz infantylnym wydźwiękiem, taką filozofią "zjeść ciastko i mieć ciastko". Momentami zauważam też notoryczne nadużywanie przez twórców motywu "panny w opałach", gdzie co rusz obiekt westchnień Olivera, jego ex partnerka, która jest jednocześnie wszędobylską, wścibską adwokatką pakuje się w tarapaty i zostaje porywana, by Arrow mógł ruszyć jej z odsieczą. Kojarzycie ten znany szablon internetowego mema ukazujący naciskanie niebieskiego przycisku? Kiedy twórcom brakowało kreatywności na fabułę odcinka naciskali właśnie taki guzik z napisem "Laurel Lance w niebezpieczeństwie". Kończąc aspekt relacji z innymi bohaterami zdecydowanie najciekawsze interakcje Olivera to bez wątpienia te przeprowadzane z pierwotnymi powiernikami jego tajemnicy o podwójnej tożsamości- Digglem oraz Felicity. Tego typu nietuzinkowe przyjaźnie mógłbym oglądać na ekranie bez końca.

Chyba największym plusem serialu z perspektywy osoby dopiero wchodzącej w uniwersum DC jest to, jak szerokie spektrum postaci się tu przewija – i to takich, które faktycznie pojawiają się w kanonicznych komiksach. Jasne, często zmieniają się szczegóły – ich funkcja w historii, relacja z Oliverem, czy inne aspekty fabularne, ale rdzeń i elementy charakterystyczne  tych bohaterów postają zazwyczaj niezmienne. Poznacie Helenę Bertinelli, czyli Huntress, Johna Constantine’a, Slade’a Wilsona (Deathstroke’a) i wielu, wielu innych. Oczywiście w komiksach Slade nie był na przykład towarzyszem broni i pierwszym mentorem sztuk walki Olivera na wyspie, ale mam wrażenie, że w kontekście całej przekrojowej wiedzy o DC, w jaką uzbroi was ten serial, jest to w zasadzie drobiazg.

Gra aktorska Stephena Amella wcielającego się w protagonistę moim zdaniem zdecydowanie nie zachwyca, ale jednocześnie też nie mierzi. W niektórych sytuacjach prezentuje on po prostu stosunkowo ubogi wachlarz emocji i przeciętną, momentami zbyt drętwą oraz mechaniczną technikę aktorską bez większego polotu. Nie jest to jednak aspekt, który byłby jakimś ogromnym mankamentem w kontekście holistycznym, po prostu odczuwam dość duży dysonans poznawczy z komiksowym pierwowzorem, który prezentował nieco bardziej zadziorną, buńczuczną i pogodną energię wyciągając dość często zaczepne teksty i suchary z rękawa. W wielu złożonych emocjonalnie sytuacjach aktor jedynie wzdycha, ostentacyjnie przewraca oczami, karykaturalnie zaciska szczękę, czy dosłownie stoi jak wryty, by potem dość mechanicznie wypowiedzieć swoją kwestię i odwrócić się plecami do rozmówcy w dramatycznym tonie niczym bohater obrazu "Wędrowiec nad Morzem Mgły".  Mam wrażenie, że Amell nieco za bardzo inspirował się sylwetką komiksową Bruce Wayne'a i na siłę czasami niepotrzebnie wchodził  w bardziej depresyjne, mroczne tony.

Pierwszy sezon pod większością względów mimo wszystko zachwyca, a nawet jeżeli używam teraz tego określenia trochę na wyrost - na pewno pozostawia z dużą satysfakcją po seansie. Niestety z każdym kolejnym sezonem będzie gorzej, ponieważ wątki zaczną w pewnym momencie być na siłę komplikowane i rozciągane, czasami wręcz do granic absurdu. Przyziemny, bardziej kameralny i realistyczny charakter produkcji zostanie z czasem wyparty przez ogrom elementów fantastycznych i stricte komiksowych, co w połączeniu z dość ograniczonym budżetem telewizyjnym na efekty specjalne oraz kostiumy nie wróży nic dobrego. Drużyna towarzysząca Zielonej Strzale będzie stopniowo rozrastać się do tego stopnia, że w pewnym momencie stanie się dziwaczna i przypadkowa. Widz będzie mógł odnieść wręcz wrażenie, że byle dzieciak z jakąś traumą i kompleksem mesjasza w papierowej torbie z dziurkami na oczy, czy kominiarce na głowie może zostać vigilante.

Po latach wracając do tej interpretacji historii szmaragdowego łucznika, wzbogacając swoją  wiedzę o komiksy muszę też z przykrością stwierdzić, że postać Black Canary została niezwykle wypaczona przez twórców serialu i to chyba najbardziej niewykorzystany potencjał postaci w całej tej opowieści. Mimo to, przynajmniej trzy pierwsze sezony wpisują się w standardy "must-watch" osoby wchodzącej w świat DC i reprezentują naprawdę przyzwoity poziom.


-----------------------------

Autor: Krystian Beliczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz