Dzisiaj będzie kontrowersyjnie – nie zawaham się użyć tego sformułowania, ponieważ biorę na tapet tytuł, przez który niejeden miłośnik uniwersum DC dostaje torsji. Pamiętacie zapewne ten niezwykle popularny internetowy filmik, gdzie pewien ksiądz grzmiał z ambony, żebyście pod żadnym pozorem nie czytali historii ze świata J.K. Rowling? Komiksowi recenzenci mają podobny syndrom, ale w kontekście komiksu KRYZYS BOHATERÓW. Uwielbiam wyzwania, więc postanowiłem dzisiaj pobawić się w przysłowiowego adwokata diabła i zaprezentować kilka argumentów, które być może sprawią, że zerkniecie na tę historię nieco przychylniejszym okiem, a może nawet ją choć trochę polubicie – tak jak darzę ją sympatią ja.
Jakiś czas temu,
przeglądając platformę Vinted, znalazłem polskie wydanie KRYZYSU BOHATERÓW za
stosunkowo małą, przyjemną dla oka kwotę. Słyszałem o tym tytule naprawdę
sporo, mocno niepokoił jednak fakt, że niemal żadna opinia dotycząca tej
opowieści nie była pozytywna. Z jednym maleńkim wyjątkiem. Ta wypowiedź, która
diametralnie różniła się swoją treścią od innych, pochodziła od osoby, którą w
komiksowym półświatku cenię najmocniej, ponieważ to właśnie dzięki jej filmom
na YouTubie wróciłem do mojej młodzieńczej pasji po latach stagnacji. Po chwili
zastanowienia, powtarzając w głowie jak mantrę frazę: „Na pewno nie będzie aż
tak źle”, kliknąłem w panel „Kup”. Świeżo po lekturze mogę spokojnie
stwierdzić: opłacało się tym razem zaufać autorytetowi ulubionego twórcy.
Naprawdę pozytywnie się zaskoczyłem i najprawdopodobniej owa pozycja pozostanie
w mojej prywatnej kolekcji na dłużej, niż zakładałem.
Odnoszę wrażenie, że
wizja Toma Kinga została po prostu nie do końca zrozumiana przez wielu
czytelników, choć mogę się oczywiście mylić. Po prostu rozsiądźcie się wygodnie
i pozwólcie, że spróbuję uzasadnić mój odbiór w kilku najbliższych akapitach.
KRYZYS BOHATERÓW to
historia na miarę naszych czasów. Historia, której szczególnie dzisiaj naprawdę
potrzebujemy. Moim zdaniem od początku miała stanowić cierpki metakomentarz do
procesu digitalizacji społeczeństwa – czegoś, co właśnie dzieje się na naszych
oczach. Coraz częściej słyszymy przecież, że młodzież zamiast iść do
psychologa, prowadzi długie i rzekomo „oczyszczające” rozmowy… z Chatem GPT,
który staje się głównym powiernikiem ich tajemnic. Być może jakiś cyniczny
mizantrop uzna to za zabawną ciekawostkę, ale dla mnie jest to zjawisko co
najmniej niepokojące. Tom King ukazuje wariację na temat konsekwencji tego
zjawiska, które – cytując klasyka – „nawet filozofom się nie śniło” i dobitnie
pokazuje, jakie skutki może nieść za sobą AI, które potrafi jedynie ślepo
potakiwać oraz wykonywać konkretne polecenia, rozumiane w bardzo dosłowny
sposób.
King daje czytelnikowi
kilka znaczących „mrugnięć okiem” na poparcie mojej tezy. Pierwszym, który
rzucił mi się w oczy, jest moment, kiedy Batman zarzeka się, że nie ma przy
sobie kryptonitu, bo ufa Supermanowi i traktuje go jak przyjaciela – tylko po
to, by kilka stron później okazało się, że oczywiście kłamie, a kryptonit ma
zawsze przy sobie, „na wszelki wypadek”. I właśnie w ten sposób King pokazuje
Batmana jako paranoicznego, emocjonalnie zaburzonego dupka – co czyni jego
próbę stworzenia kliniki zdrowia psychicznego nie tylko hipokryzją, ale wręcz
absurdem. Dość logicznym jest bowiem fakt, że miejsce stworzone przez
człowieka, który ani trochę nie rozumie, na czym polega proces zdrowienia, nie
może działać prawidłowo. To tak, jakby osoba niewidoma uczyła kogoś fotografii,
a głuchoniema – śpiewu. Czy tego chcemy, czy nie – Wayne jest postacią głęboko
zaburzoną psychicznie (i przecież między innymi za to go wszyscy uwielbiamy). W
komiksie mamy parę razy wyraźnie podkreślone, że to on jest tym głównym twórcą
Sanktuarium, a Supek oraz Diana odpowiadali jedynie za pojedyncze aspekty tego
miejsca. Dążę do tego, iż Sanktuarium jest tak naprawdę swoistą alegorią i
zmaterializowaniem psychiki Bruce'a Wayne'a – cyniczną, gorzką, pełną
zniekształceń poznawczych. Jeden z ostatnich paneli sugeruje nam, że po
wszystkim Sanktuarium zostaje odbudowane prawdopodobnie w identycznej formie,
mimo iż stworzyło swoim sposobem funkcjonowania ogromne szkody. Wracamy do
punktu wyjścia – tak samo jak Batman, który zamiast otworzyć się na swoje
emocje, woli czaić się na przestępców w mrocznych zakamarkach aglomeracji
miejskich. Jeżeli nie chcesz pomocy – nikt nie pomoże ci na siłę i zawsze
będziesz wracał do punktu wyjścia . Z takim przesłaniem pozostawia nas
narracja.
King serwuje nam
gorzko-słodki koktajl – brutalny metakomentarz o dzisiejszym świecie, w którym
coraz chętniej powierzamy swoje emocje i sekrety sztucznej inteligencji niż
innym ludziom. Mimo wszystko nie brakuje w tej historii ciepła – szczególnie w
relacjach między Batgirl, Harley, Boosterem i Blue Beetlem. To właśnie w tych
interakcjach pojawia się przesłanie: póki masz obok siebie przyjaciela, świat
nie wydaje się aż tak zły. Każda potwora znajdzie swojego amatora. Możesz być
obiektywnie dziwakiem, a gdzieś tam i tak czeka na ciebie bratnia dusza, która
doskonale cię zrozumie.
Doceniam również
strukturę narracyjną – przeplatanie czasów, mieszanie tonów, kontrast między
makabrą a humorem. Ten dysonans poznawczy, chociaż dość specyficzny, momentami
wręcz mnie zachwycił. Kilka razy uśmiechnąłem się pod nosem, a absolutnie
rozbroiła mnie postać Gnarrka. Tak, mam na myśli tego jaskiniowca-filozofa,
który mimo składni typu „Kali jeść, Kali spać”, rozważa naukowe idee Hobbesa i
okazuje się być w zasadzie najbardziej elokwentnym gościem w całej tej
nietuzinkowej historii. Uwielbiam większość paneli prezentujących nagrania z
psychoterapii poszczególnych postaci – ich wyznania, mimo iż lakoniczne,
pięknie wybrzmiewają i dają do myślenia. Ich problemy są urozmaicone, wyindywidualizowane
i dopasowane do konkretnej sytuacji życiowej poszczególnych herosów. Niektóre
wyznania, tak jak Detective'a Chimpa, z perspektywy osoby trzeciej wydają się
zabawne, ale dla niego są powodem upokorzenia.
Bo pozory mylą i
dokładnie to samo można powiedzieć o tej historii: z pozoru nieudana, a pod
powierzchnią… coś jednak iskrzy.
Chyba przyszła najwyższa
pora, by rozprawić się z zakończeniem, które budzi największy sprzeciw w
środowisku czytelniczym. Fakt, że znany i lubiany heros okazuje się seryjnym
mordercą, to naprawdę bardzo mocne uderzenie i wcale nie dziwię się, że
spotkało się z ogromną egzaltacją obrzydzenia wśród fanów. Pokazuje to jednak,
że nawet najszlachetniejsze serce może się rozpaść, gdy zbyt długo tłumi w
sobie gniew, frustrację i ból. To swoista bomba z opóźnionym zapłonem. Motyw
silnie przypomina filozofię Jokera z KILLING JOKE – przykładnego, dobrego
człowieka od zwyrodnialca czasami bowiem naprawdę dzieli jeden pechowy dzień.
Uważam, że największym
błędem Kinga było opakowanie tego w event głównego continuity. Takie
eksperymenty powinny trafiać raczej do linii Elseworlds, gdzie miałby
bezpieczniejsze pole do manewru. Historia faktycznie raczej nie nadaje się na
główne kanoniczne wydarzenia, które mają zmieniać status quo, ale jednocześnie
– mam wrażenie, że sam King też to doskonale o tym wiedział. HEROES IN CRISIS od początku miało być nie kamieniem milowym, a artystycznym, prowokacyjnym
szumem. Quasi-filozoficzną rozprawą o bólu, izolacji i sztucznej intymności.
Czy się mu udało? Spoglądając
na fora, serwisy oceniające lektury oraz oczywiście recenzje video na Youtube
raczej nie. Ja mimo wszystko czytałem z rosnącą ciekawością i jest to jedna z
lepszych historii, które miałem możliwość nadrobić w tym roku.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz