Strony

Instagram

poniedziałek, 14 lipca 2025

Superman na jakiego wszyscy czekaliśmy!

Kiedy kilka lat temu zapowiedziano nowy kierunek w filmowym świecie DC, pomyślałem tylko krótkie „znowu…?”. Było to spowodowane ciągłymi zmianami producentów, którzy mieli odpowiadać za ogólny kierunek tego świata na ekranie. Kiedy jednak dowiedziałem się, że będzie za nią odpowiadał James Gunn, od razu dałem  swój kredyt zaufania. Trudno było mi sobie też wyobrazić wejście w świat, w którym ci bohaterowie już istnieją od jakiegoś czasu, ale z drugiej strony, czy w komiksach nie mamy tego samego? Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto faktycznie zaczynał czytać Supermana od Action Comics#1.

Ponadto mamy do czynienia z Gunnem, który najpewniej mógłby nas wszystkich zmieść wraz ze swoim komiksowym obeznaniem. Człowiek z nieoczywistą drogą na szczyt swoją inspirację zawsze czerpał w komiksach i muzyce. Nie bez powodu z tak mało znanych drużyn czy postaci dał na ekranie już kultowych Strażników Galaktyki, czy Peacemakera.

Zatem mówiąc, że czekałem na Supermana w jego wykonaniu to tak jakby nie powiedzieć nic, zwłaszcza, że ostatnimi czasy mocno zaczytuję się w klasyczne tytuły związane z Człowiekiem ze stali. Ponadto nigdy nie było mi blisko do snyderowskiej reinterpretacji, choć potrafiłem jeszcze wybronić w tym Cavilla. Niemniej to właśnie Gunn daje mi to czego zawsze oczekiwałem od przygód tej postaci, co zarysował już na zwiastunach (które notabene absolutnie nie kłamią!).

Kal-El jest w zasadzie gdzieś na początku swojej kariery. Zdążył się już ujawnić przed światem i stać się symbolem wzlatującym nad Metropolis. Nie jest też jedynym meta-człowiekiem. Świat zdążył przyzwyczaić się do obecności superbohaterów. Dla społeczeństwa walka dobra ze złem to codzienność. Człowiek ze stali nie ma jednak budowanych pomników. Jest po prostu zwykłym obywatelem pośród wszystkich. Jego obecność przeraża jednocześnie jego największego rywala, Lexa Luthora, który chcąc zaszkodzić Supermanowi, sprzymierza się z wrogimi krajami.

James Gunn zarówno wykorzystuje film jako pretekst do opowiedzenia swojej historii o Supermanie, jak i aby nadać podwaliny świata, za który przecież będzie odpowiadał w kolejnych latach. Nie szczędzi oczywiście na kreacji samego bohatera. Jego Kal-El jest bezkompromisowo dobry i bezinteresowny. Jest ucieleśnieniem oryginalnych wartości, które zaszczepili w nim Jerry Siegel i Joe Schuster.

Reżyser doskonale rozumie, z jaką mierzy się postacią i w jakim świecie ona istnieje. Tym samym pozwala sobie na świadome wykorzystanie wielu absurdów komiksowego świata, które do tej pory często były w komiksach, filmy starały się je w pełni urealnić. Odczuwamy, jakbyśmy oglądali aktorski komiks, nie tylko autorską wizję przełożoną na inny, niełatwy język. To daje tylko do zrozumienia, że James Gunn jest niezwykle utalentowanym twórcą.

Ponadto reżyser cały czas trzyma się zasady „najpierw scenariusz, później casting”. W rezultacie jego bohaterowie są konsekwentnymi wizjami. Corenswet jest wspaniałym Supermanem i jednocześnie Clarkiem Kentem. Prywatnie jest zarazem ogromnym nerdem tak jak Henry Cavill. Na marginesie bardzo chętnie porozmawiałbym z nim na temat książkowych X-Wingów, czy Jedi Academy. Mimo to moją ulubioną ekranową interpretacją dalej jest Christopher Reeve, i tak chyba już pozostanie. Jego Superman był jednak spokojniejszy i bardziej stonowany. Tym razem Gunn trzyma nas w napięciu do ostatniej sceny, nadając dynamiczne tempo, zaszczepiając nasze emocje nawet w najspokojniejsze sceny.

Nie jestem jednak w stanie chwycić tej wersji Lexa Luthora. Zawsze dla mnie był to bohater pozbawiony supermocy, lecz jego atutem był jednocześnie intelekt. Wzbudzał w Supermanie ogromny strach i dyskomfort, dając mu do zrozumienia, że pomimo całego zestawu supermocy nie jest w stanie mu zaszkodzić. Nicholas Hoult jest przepełniony nienawiścią i zazdrością do Kryptończyka, jednocześnie ucieleśniając strach wobec inności. Jest to zupełnie inny Luthor, który uważam ma jeszcze czas, aby mnie do siebie przekonać. Tym samym tutaj także czujemy zaledwie początek jego drogi.

Z całego trio najlepiej wypada Rachel Brosnahan, jako Lois Lane, dając najlepsze przeniesienie reporterki na ekran kiedykolwiek. Jest kompetentna, jednocześnie działa na własnych warunkach. Nie brakuje jej tym samym swojej własnej charyzmy idealnie dopełniającej charakter komiksowej bohaterki. Pomimo też, że od początku zna tożsamość Supermana, jej relacja z Clarkiem zmienia się, ewoluuje na przestrzeni filmu, dając tym samym przecudnie rozpisaną drogę bohaterki.

Wraz z nią jest cała redakcja Daily Planet, o której nie można, póki co powiedzieć zbyt wiele. Wszyscy, zwłaszcza Jimmy Olsen wydają się odpowiednio dobranymi bohaterami, lecz na razie nie mieliśmy jeszcze zbyt dużo czasu ekranowego, co bez wątpienia nadrobią kontynuacje. Co do fotoreportera nie jestem nawet pewien, czy ma choć jedną scenę na ekranie z Supermanem. Zatem pomimo ich bezgranicznej pomocy nie mamy jeszcze aż tak zbudowanej relacji z bohaterem.

I to samo tyczy się wszystkich innych pobocznych bohaterów, jak chociażby Nathan Fillion jako Guy Gardner, cudownie wpisujący się w komiksowy kamp, którym operuje tutaj Gunn. Pojawia się też jedna postać, która ma dostać swój własny projekt, a której występ w zaledwie jednej scenie potwierdza gunnowską regułę co do doboru aktorów.

Projekty od Jamesa Gunna są pełne miłości i komiksowego ducha. Na tym etapie nie ma już niczego do udowodnienia. Jak zawsze mamy do czynienia z filmem niepozbawionym humoru i odniesień do świata rzeczywistego. Mamy tu przynajmniej jedno autobiograficzne odbicie, a także bezpośrednie naśmiewanie się ze Snyder-botów.

W tym filmie jest dużo komiksowego absurdu wymieszanego z głęboką wrażliwością i miłością reżysera do superbohaterskiego gatunku. Wyszedłem z kina podekscytowany tym, co zobaczyłem i już nie mogę doczekać się kolejnych projektów. Wreszcie czuć pewną spójną wizję na filmowo-serialowy świat DC.

Autor: Wiktor Weprzędz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz