Lobo to ostatni przedstawiciel rasy Czarnian (wybił całą resztę) i kosmiczny płatny morderca, kierujący się swoistym honorem, ale choćby odrobinę zajdź mu za skórę, a wyrwie ci kręgosłup. Jest metalowy jak cholera, to także "odrażający, sadystyczny, żądny krwi potwór" - co sam uważa za komplement pod swoim adresem. Ten antybohater to relikt swoich czasów unurzany w żałobnie czarnym humorze. Ekstremalnie edgyzmowe lata 90-te potrzebowały kogoś takiego jak on, a panowie Giffen, Grant i Bisley swoim okrutnym dzieckiem wypełnili tę lukę.
Postać obrosła prawdziwym kultem w naszym, nadwiślańskim kraju i wielu "semickowców" darzy nim Ważniaka do dziś. Dużą zasługą prócz niezwykle graficznej brutalności (Bisley!), braku hamulców (poza wypełnianiem kontraktów) i języka (kultowe "kurdebele") było to, że komiksy z nim były przeznaczone dla dorosłych. Info o tym na okładce nie było jednak czymś, na co zwracała uwagę pani kioskarka, sprzedając je nieletnim. Sam pierwszy większy występ Lobo przeczytałem w polskim "Supermanie" 2/1997 i idąc za ciosem zobaczywszy solowy komiks z czarno-białym międzygalaktycznym łowcą głów byłem po prostu ciekaw. Mój pierwszy komiks z nim to "Lobo: Paramilitarne święta specjalne" przeczytany w wieku jedenastu (!) lat. Ciekawe, co by powiedziała moja mama widząc, jak Ważniak na zlecenie pijanego w sztok Zająca Wielkanocnego eksterminuje Świętego Mikołaja za pomocą arsenału, którego pozazdrościłby Arnold z "Commando". Nie powiem, że nie mam sentymentu do tej historii, bo mam ogromny i cieszy, że znalazła się ona w zbiorze "Portret bękarta" i to zarówno w tej zwykłej wersji sprzed paru lat, jak i będącej kopią jej zawartości edycji kompaktowej. Nie powiem również, że za dzieciaka napisałem parę fan ficów o tym, jak Lobo kreatywnie maskaruje różne postacie (a to po lekturze "Lobo/Mask", wspaniały komiks, ale jaki to był szok, że "Maska" z Jimmem Carreyem nijak się ma do komiksowej wersji) - o tym muszę kiedyś opowiedzieć swemu terapeucie...
Wspomniany segment świąteczny zamyka wydanie zbiorcze, acz chronologicznie dzieje się pomiędzy "Ostatnim Czarnianem" a "Lobo powraca". Te dwie dłuższe historie miałem okazję poznać po raz pierwszy. W "Ostatnim..." Ważniak musi dostarczyć do celu żywą pewną kobietę(coś mi tu nie gra). Ta nie dość, że jest jego byłą nauczycielką i samym swym istnieniem podważa bycie przez Lobo ostatnim Czarnianem, to jeszcze napisała jego biografię. Sama historia jest ok, poza gloryfikacją wizualnej przemocy nie było w niej jednak nic, co przyssało by mnie do lektury poza krótkim segmentem brutalnego turnieju literowania. Dużo bardziej spodobało mi się "Lobo powraca", gdzie Ważniak ginie, reinkarnuje się jako kobieta i robi rozwałkę w niebie - a to zaledwie ogólny zarys tego, co zgotowali autorzy.
O ile według mnie Lobo niespecjalnie działa we współczesnych komiksach, tak jego przygody z XX wieku trzymają się naprawdę nieźle. Jeśli macie sentyment do tego antybohatera i nie posiadacie wersji deluxe, to edycja kompaktowa będzie małym wydatkiem za pełen krwi i wywleczonych flaków sentyment. Nie dawajcie tego dzieciom ani nastolatkom, to jest komiks 18+ na 120%. Kurdebele, bawiłem się niezgorzej, choć tym razem bez tego słodkiego posmaku zakazanego owocu.
Komiks otrzymałem od wydawcy, Wydawca nie miał wpływu na moją opinię.
Damian Maksymowicz

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz