wtorek, 3 maja 2022

JSA OMNIBUS VOL. 1 - 3 - Omówienie i Opinia



Geoff Johns to scenarzysta komiksowy, którego żadnemu fanowi DC chyba nie trzeba przedstawiać. Przez długie lata był on architektem całego, wielkiego wieloświata DC, napisał mnóstwo kapitalnych, rozbudowujących DCU i przedstawiających na nowo znanych bohaterów, runów, a także pomagał przy rozplanowaniu wielu lepszych i gorszych inicjatyw wydawniczych. Zdecydowanie najpopularniejszymi jego dziełami jest jego ogromna saga w Zielonych Latarniach, trwający przez całe New 52 run w JUSTICE LEAGUE oraz bardzo kontrowersyjny DOOMSDAY CLOCK, ale ma on na koncie również wiele innych, świetnych serii, o których niestety już nie mówi się tak często. Jedną z nich jest jego, równie monumentalny co wspomniany wcześniej GREEN LANTERN (przynajmniej jeśli chodzi o ilość zeszytów), run w JSA, na którym chciałbym się w tym omówieniu skupić. Jednakże dzisiaj na ogień bierzemy nie tylko zeszyty pisane przez Johnsa, ale również wszystko inne wydane przed, w trakcie i po jego kadencji przy tym tytule (przynajmniej do pewnego momentu), które znajdują się w trzech omnibusach wydanych lata temu przez DC. Z tego też powodu zaczniemy sobie nie od Johnsa, a od serii one-shotów pisanych przez różnych, popularnych pod koniec lat 90, twórców.

Historia dumnie nazywająca się "Justice Society Returns" opowiada, jak sama nazwa wskazuje, o powrocie JSA… a przynajmniej o ich powrocie do łask po ZERO HOUR, bo fabularnie to nikt tam znikąd nie wraca. Całość dzieje się w latach 40 i skupia się na walce Stowarzyszenia z istniejącą już wcześniej w uniwersum DC (ale w kompletnie innej roli) postacią nazywającą się Stalker, który jest nieśmiertelnym, bezdusznym (dosłownie) wojownikiem zafiksowanym na misji wyplewienia wojny z naszego świata. Cel niby szczytny, ale szybko okazuje się, że nasz wojownik chce to zrobić wymordowując całą ludzkość, więc nasi bohaterowie oczywiście muszą go powstrzymać. Sama główna fabuła jest okropnie pretekstowa i może poza dość fajnym wątkiem Hourmana, nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Po pierwszym one-shocie pisanym przez Jamesa Robinsona bohaterowie dzielą się na dwójki i ruszają w różne zakątki świata żeby powstrzymać nudnych przydupasów Stalkera. I tu pojawia się kolejny problem, bo każdy z tych kolejnych one-shotów jest pisany przez innego scenarzystę, przez co poziom jest bardzo nierówny; jedni wykorzystują tą nudną przesłankę, żeby powiedzieć coś naprawdę ciekawego i nowego o tych postaciach (tutaj mogę wyróżnić historię Marka Waida o oryginalnym Mr. Terrificu i zeszyt Jamesa Robinsona skupiony na klasycznym Atom Smasherze), a reszta nie robi z tym nic interesującego, przez co o tych numerach natychmiast się zapomina. Finał tej historii jest całkiem przyjemny - ten wspomniany wcześniej wątek oryginalnego Hourmana jest tam naprawdę fajnie zakończony - ale niestety nie jest on w stanie uratować tego nijakiego eventu/arcu. Jedynym plusem, poza tymi paroma lepszymi numerami o których mówiłem, jest możliwość lepszego poznania bohaterów z oryginalnej JSA, także jeśli komuś nie szkoda czasu i chce się o tych postaciach czegoś dowiedzieć to proszę bardzo (aczkolwiek później będzie jeszcze jedna okazja na nawet lepsze zapoznanie się z nimi, ale do tego dojdziemy). 



Po przebrnięciu przez ten zbędny event możemy w końcu zabrać się za główną serię JSA z 1999 roku, której pierwsze numery pisze… James Robinson (na spółkę z Goyerem). Tak, tak, na Johnsa jeszcze chwile trzeba poczekać, ale spokojnie, o tych 5 zeszytach powiem krótko, bo właściwie nie ma się o czym tu rozpisywać. Jeśli "JSA Returns" było introdukcją dla oryginalnych członków zespołu, to ten pierwszy arc o Mordru jest wstępem dla nowego pokolenia, w którego skład wchodzą Star-Spangled Kid (bardziej znana jako Stargirl), Starman (Jack Knight), Sand (były sidekick Sandmana ze Złotej Ery), Hourman (android z przyszłości posiadający wspomnienia oryginalnego Hourmana), Black Canary (Dinah Lance) oraz Atom Smasher (Albert Rothstein). Pod tym względem historia ta spełnia swoje zadanie, bo bardzo fajnie wprowadza te postacie do drużyny; problemem jest jednak sama fabuła, która rozpisana jest niezbyt udanie, przez co momentami napięcie siada. Ostatecznie nie jest to może zła historia, ale zbytnio dobra też niestety nie. Pod koniec ujawnione zostaje, kto stał się nowym Dr. Fate’em, co jest później dosyć istotne, więc mimo wszystko trzeba ten arc przeczytać jeśli chce się wszystko zrozumieć. 


W szóstym zeszycie dochodzimy w końcu do Geoffa Johnsa, który nadal na spółkę z Goyerem, zaczyna swoją dłuższą posiadówkę przy tym tytule. Już w ciągu pierwszych 10 numerów autorstwa tego zespołu kreatywnego, pojawia się kilka wątków i postaci, które będą miały istotną rolę później. Niestety problemem tych historii jest to, że ich finały nie do końca domagają. Na przykład taki arc "Darkness Falls", skupiający się na Obsidianie, czyta się kapitalnie; jest tam masę fajnych relacji między bohaterami, widać pomysł na fabułę, która również rozpisana jest bardzo dobrze, ale finał jest niestety rozczarowujący (a przynajmniej nie tak satysfakcjonujący jak mógłby być). Podobnie jest również w kolejnych dwóch arcach, które mimo wielu plusów, nadal są rozczarowujące w ostatecznym rozrachunku. Nie wiem, czy powodem tego jest nadmierna interferencja Davida S. Goyera, czy braki Johnsa, który przecież wtedy był jeszcze nowicjuszem jeśli chodzi o scenariusze komiksowe, ale widać że Geoff nie był w stanie się jeszcze wtedy rozkręcić. To zmienia się już w arcu z nowym Injustice Society, który nawet mimo niezbyt rozbudowanego głównego villaina, był naprawdę świetny od początku do końca. Czuć, że właśnie wtedy Johns rozkręcił się już na dobre, zaczął planować niektóre wątki na dłużej i rozbudowywać relacje oraz zależności między bohaterami. Zanim jednak weźmiemy się za kolejne arci, robimy przystanek przy dwóch oderwanych od głównej serii, historiach, które niestety w omnibusach (i nowych grubszych trade’ach również) są ustawione w kolejności czytania znacznie wcześniej, niż być powinny. 



Pierwszą z nich jest crossover z JLA pt. "Virtue & Vice", w którym to siedem grzechów głównych uwięzionych w Rock of Eternity, uciekają stamtąd i przejmują kontrolę nad wybranymi członkami Ligi i Stowarzyszenia. Zdecydowanie największą zaletą tej historii jest fakt, że praktycznie do zakończenia nie wiemy kto odpowiadał za uwolnienie tych grzechów, przez co normalnie mało ciekawi villaini, nie są w stanie się nam znudzić zanim komiks się skończy. Na plus jest także forma; dzisiaj pewnie tego typu historia zostałaby specjalnie rozciągnięta na 6 numerów, żeby można było zrobić wydawniczy crossover między dwoma seriami, a wtedy dano Johnsowi po prostu całą jedną powieść graficzną na to i wyszło to na dobre fabule, która nie jest ani zbyt krótka, ani zbyt długa. Warto również wspomnieć, że relacje między bohaterami obu drużyn są naprawdę kapitalne, ale akurat to jest pewna stała u Johnsa, więc nie ma co się nad tym rozwodzić. Generalnie bardzo mi się ta historia podobała i bardzo dobrze, że dali ją do tych omnibusów, problem, tak jak już wspomniałem, jest z tym w którym miejscu ją umieścili. W "Virtue & Vice" do drużyny JSA należy już Power Girl, Hourmanem jest Rick Tyler, a nie android o którym wspominałem wyżej, no i Mr Terrific jest jej przewodniczącym, a nie Sand. Niby głupotki, ale z drugiej strony czemu by tej powieści graficznej nie umiejscowić później, gdzie miałaby więcej sensu i nie dezorientowałaby czytelnika? Bardzo podobnie jest z mini serią JSA: ALL-STARS opowiadającej o starciu młodych członków Stowarzyszenia ze starym przeciwnikiem JSA, Wizardem, który porwał weteranów Justice Society. W kolejnych zeszytach jednak mamy do czynienia znowu z tym typem historii o którym mówiłem na samym początku przy okazji "JSA Returns", a mianowicie one-shotami skupiającymi się na poszczególnych postaciach. Tym razem jednak są one faktycznie skupione na jakichś ich konkretnych wątkach, ale przez swoją długość, niestety nie są w stanie wywołać jakichkolwiek emocji. Oprócz głównej historyjki, mamy w nich również back-upy o odpowiednikach tych bohaterów ze Złotej Ery, do których zaangażowani zostali różni popularni w tamtym czasie twórcy, przez co niektóre z nich są naprawdę udane (mi zapadł w pamięć ten o oryginalnym Mr. Terrificu). Finał tej maxi-serii to świetna laurka, a najistotniejszy motyw, czyli fakt że JSA jest rodziną, a starsze pokolenie pełni funkcję rodzicielską, staje się jednym z głównych elementów całego runu Johnsa w przyszłości. Ostatecznie seria ta wychodzi raczej nierówno, ale na pewno warto przez nią przebrnąć, tyle że znowu mój problem leży w jej umiejscowieniu w kolejności czytania, bo dochodzi tutaj do takiego absurdu, że dostajemy w jednym z zeszytów rozwiązanie wątku, który w głównej serii nie został nawet poruszony. Ponownie, nie jest to jakaś bardzo istotna rzeczl, bo ten wątek nie jest aż tak ważny, ale po co wprowadzać takie zamieszanie? Ale dobrze jak już zajęliśmy się tymi odstępstwami, to możemy wrócić do głównej serii. 



Nie będę mówił o wszystkich historiach, bo to nie miałoby sensu, ale w skrócie opowiem o tych zeszytach, motywach i wątkach, które najbardziej mi się podobały. Zaraz po arcu z Johnnym Sorrowem i Injustice Society wchodzimy w kolejną istotną historię, czyli powrót Hawkmana do żywych. I o ile sama fabuła tam jest dość pretekstowa (jakiś potężny villain przejął kontrolę na Thanagarem, więc ruch oporu ściągnął Kendrę Saunders, aby ta pomogła w rezurekcji Cartera Halla), to wątek Hawkgirl, w którym dowiaduje się ona trochę rzeczy o sobie i w którym zostaje ustanowiona jej, trochę inna niż zazwyczaj, relacja z Hawkmanem, był naprawdę świetnie poprowadzony. Później, po kilku one-shotach i annualach, mamy dość krótki, treściwy arc z Roulette, czyli postacią zajmującą się organizowaniem walk herosów ku uciesze złoczyńców (co robi trochę w stylu marvelowskiego Arcade’a, porywając ich i wrzucając do różnych wymyślnych aren). Ta historia ma za zadanie przede wszystkim sparować, do tej pory skłóconych ze sobą Atom Smashera i Black Adama (co będzie istotne w przyszłości), no i to wychodzi bardzo dobrze. W międzyczasie wyszedł także jeden tie-in do JOKER'S LAST LAUGH, który przez Johnsa został wzorowo wykorzystany, aby znowu zbudować relacje między bohaterami, tym razem Stargirl i Jakeemem Thunderem. Wspominam to tylko po to, żeby pokazać że da się spożytkować nawet najbardziej zbędny tie-in, do podbudowania własnych wątków. Zresztą wspomniany Jakeem będzie teraz bardzo ważny, bo po walce z Roulette, JSA musi się zmierzyć z Ultra-Humanitem, który przejął moc Thunderbolta, dżina z piątego wymiaru należącego w tamtym okresie właśnie do Jakeema. Znowu fabuła i villain są tutaj bardziej pretekstem (chyba zaczynacie widzieć jakiś wzorzec), do tego żeby dać oryginalnemu właścicielowi Thunderbolta, Johnny’emu Thunderowi, bardzo fajne zamknięcie jego wątku choroby. Zaraz po tym większym arcu dostajemy zbiór jednozeszytowych historii, z czego najlepszą jest zdecydowanie "Father’s Day", w którym Rick Tyler, syn oryginalnego Hourmana decyduje się “zmarnować” część godziny zapewnionej, przez Hourmana androida (o którym wspominałem wcześniej), jego ojcu, Rexowi Tylerowi, zanim ten będzie musiał wrócić do właściwego czasu i zginąć z rąk Extanta (wiem, skomplikowane). “Marnowanie” to oczywiście spędzenie z nim trochę większej ilości czasu i próba odbudowania relacji, na czym cały ten zeszyt się skupia. Oprócz tego mamy tam również wątek Jakeema, który przy pomocy Thunderbolta odnajduje swojego ojca, ale widząc że ten ułożył sobie już nowe życie i nawet nie wie że jego była żona zmarła, stwierdza że nie chce mu tego życia psuć. Generalnie bardzo emocjonalny ten zeszyt, świetnie wykorzystuje mambo jambo czasowe, żeby po raz kolejny (wiem powtarzam się) zbudować relacje między bohaterami. Jakbym chciał zrobić topkę najlepszych pojedynczych numerów JSA to na pewno ten komiks by się tam znalazł i to dosyć wysoko. Później mamy jeszcze bardzo fajną zeszytówkę o Power Girl, która niedawno dołączyła do zespołu, no i ona jest bardzo w stylu tej późniejszej serii Conner i Palmiottiego, więc jeśli ktoś lubi takie klimaty, to polecam. Następnie dostajemy kolejny bardzo ważny arc, tym razem oparty na podróżach w czasie, w którym Captain Marvel, Mr Terrific, Hawkgirl i Jay Garrick przenoszą się do starożytnego Egiptu, aby walczyć z siłami Vandala Savage’a u boku tamtejszego Black Adama, Hawkmana i Doctora Fate’a (połączenie historii tych postaci to strzał w dziesiątkę, bo przecież wszyscy są długowieczni, żyli w podobnym okresie i miejscu). Sama walka, tutaj też okazuje się być pretekstem do kapitalnego rozwinięcia przeszłości i motywacji Black Adama, który po tym i kolejnych arcach stał się jedną z ciekawszych postaci całego tego runu (a uwierzcie mi, że jest z czego wybierać jeśli o to chodzi). To wszystko prowadzi nas do wielkiego finału podsumowującego kadencję Davida S. Goyera jako współscenarzystę tej serii, czyli historii "Princes of Darkness". Do naszej rzeczywistości powraca Mordru, który razem z Obsidianem i Eclipso próbuje przerobić świat na swoją modłę, no i nawet jeśli ich motywacje nie są jakieś ciekawe, no to przez to że ich prezencja została podbudowana wcześniejszymi historiami i wątkami z nimi związanymi, to działają oni świetnie jako ci wielcy finałowi bossowie. W ogóle cała ta historia fantastycznie działa jako finał pewnego etapu większej fabuły, bo oprócz powrotu ustanowionych villainów, mamy tutaj także punkt kulminacyjny wątku Dr. Fate’a oraz kapitalne zakończenie wątku Obsidiana (warto było czuć się zawiedzionym przy pierwszym, wspomnianym już wcześniej, arcu skupionym na nim, żeby teraz dostać taką emocjonalną bombę). Historia ta wprowadza też nowe wątki, tj. nowe status quo Eclipso, albo romans Captaina Marvela i Stargirl, ale i tak jest to głównie wielki finał, po którym teoretycznie moglibyście przestać czytać (broń boże tego nie róbcie, bo ominęłoby was najlepsze). Wraz z zeszytem 51 David S. Goyer odchodzi z tego tytułu i na stołku scenarzysty zostaje tylko Geoff Johns, co będziemy w stanie odczuć, bo seria ta stanie się dzięki temu jeszcze lepsza. 



Pierwszym arciem za solowej kadencji Johnsa jest 2 zeszytowa historia o Crimson Avenger, bohaterce stworzonej właśnie przez Geoffa, w jego runie STARGIRL, która tutaj dostaje bardzo fajny rozwój i generalnie staje się dużo bardziej tragiczną postacią. Później dostajemy dwie przeurocze zeszytówki, pierwsza skupiająca się na Święcie Dziękczynienia obchodzonym przez JLA i JSA, gdzie wracają wszystkie te cudowne relacje i zależności z "Virtue & Vice"; druga natomiast dzieje się w czasie świąt Bożego Narodzenia i dostajemy tutaj bardzo uroczy i emocjonalny powrót Red Tornado ze Złotej Ery, która teraz już jest staruszką, ale nadal ma serce superbohaterki. Po tym zalewie uroczych scen, Johns wraca z buta do pełnej powagi i dramatu, w kapitalnym arcu "Black Reign", który na spokojnie mógłby walczyć o tytuł najlepszej historii z całego tego długiego runu. Po walce z Roulette, Atom Smasher i Black Adam odkryli, że mają więcej ze sobą wspólnego niż im się na początku wydawało, więc nawiązali oni współpracę i z pomocą innych szarych moralnie bohaterów, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i odzyskać państwo Black Adama, Khandaq, w krwawym przewrocie. Wiadomość o tym co dzieje się za oceanem dociera oczywiście do JSA, którzy czując się odpowiedzialni za Black Adama (w końcu to oni dali mu drugą szansę, którą teraz marnuje) oraz za Atom Smashera, wyruszają do Khandaqu pod przewodnictwem Hawkmana i rozpoczynają moralnie wątpliwą batalię o duszę tej drużyny. Uwielbiam to jak bardzo niejednoznaczna cała ta bitka superbohaterów jest, bo z jednej strony Black Adam i Atom Smasher uważają że postąpili dobrze, gdyż mordując wszystkich złych ludzi, uratowali niezliczoną ilość niewinnych. Z drugiej strony Hawkman zafiksowany na ich powstrzymaniu sam wraca do brutalnych nawyków z przeszłych inkarnacji i doprowadza do śmierci kilku osób (scena kiedy udało mu się swoimi działaniami, rozzłościć nawet kogoś tak spokojnego jak Jay Garrick, mówi sama za siebie, o jakim poziomie wątpliwości moralnych my tutaj mówimy). Finał tej historii to jest czysta emocjonalna bomba, która echem jeszcze będzie rozbrzmiewać w masie kolejnych historii, kontynuujących ten wątek. Niestety po każdym wyżu, musi prędzej czy później pojawić się niż, więc po tak cudownym arcu dostajemy niestety słabszą historię o Spectre, której właściwie jedynym celem było ustawienie Hala (który wtedy był Spectrem) pod zbliżające się GREEN LANTERN: REBIRTH. Jedynym naprawdę ciekawym wątkiem z tej historii jest kwestia wiary Mr. Terrifica w kontraście do Doctora Midnite’a (również człowieka nauki, ale jednak głęboko wierzącego), która jeszcze kilka razy wróci. Na szczęście niż był tylko lekki, a zaraz po nim wracamy znowu do jakościowych wyżów, bo kolejna historia to bardzo przyjemna podróż do Śnienia, skąd JSA próbuje wyciągnąć Sanda nieobecnego w drużynie od czasu "Princes of Darkness" (Johns bardzo fajnie łączy tutaj wątek Dr. Fate’a z mitologią Sandmana Neila Gaimana, a nawet z Sandmanem Jacka Kirby’ego z lat 70). Potem dostajemy kapitalny finał wątku Hourmanów, czyli znowu wraca czasowe mambo jambo, ale po raz kolejny Johnsowi udaje się je wykorzystać do opowiedzenia naprawdę emocjonalnej historii. Następnie mamy kolejny fantastyczny, dłuższy arc czyli "JSA/JSA". Pamiętacie jak mówiłem, że "JSA Returns" jest właściwie zbędne, bo później jest znacznie lepszy moment pozwalający na zapoznanie się z oryginalnymi, pochodzącymi ze Złotej Ery wersjami bohaterów z JSA? No to mówiłem wtedy właśnie o tym arcu, w którym nazistowski podróżnik w czasie, Degaton, chce zniszczyć reputację oryginalnej JSA, wrabiając ją w zabicie prezydenta Trumana, tym samym powstrzymać erę superherosów, którzy prawdopodobnie zostali by zdelegalizowani po tym incydencie. Tak więc, żeby go powstrzymać, Rip Hunter rekrutuje współczesnych odpowiedników ówczesnych członków JSA, aby cofnęli się w czasie i przekonali swoich poprzedników do ponownego połączenia sił w celu pokonania Degatona. Oprócz naprawdę świetnych scen między oryginalnym i współczesnym Mr Terrificiem, Doctorem Midnitem, czy innymi bohaterami, dostaliśmy jeszcze świetne wątki Stargirl oraz Atom Smashera, którzy w wyniku poznania swoich poprzedników sami się o sobie czegoś dowiedzieli. Oczywiście Degaton ostatecznie zostaje pokonany, a nasi bohaterowie wracają do teraźniejszości, ale szybko ich spokój zostaje przerwany, bo w DC trwało wtedy COUNTDOWN TO INFINITE CRISIS. W mini serii DAY OF VENGEANCE, Spectre bez swojego gospodarza połączył siły z Eclipso, który pragnie zemścić się na Black Adamie (po "Black Reign", kiedy Eclipso był kontrolowany przez jednego z podwładnych Adama), więc atakuje Khandaq, na co oczywiście reaguje JSA. Jest to właściwie finałowy arc Johnsa w tym woluminie i ma on za zadanie zakończyć cały wątek Atom Smashera, który ciągnie się prawie że od początku tej serii. No i co tu dużo mówić, wychodzi to kapitalnie, bo Al sam dochodzi tutaj do pewnych wniosków i gdy przychodzi co do czego to podejmuje właściwą decyzję, w końcu wkraczając na ścieżkę na której zawsze chciał być. Jest to mega satysfakcjonujące zakończenie dla tego bohatera, a sama fabuła również jest bardzo przyjemna, mimo że ściśle połączona z innymi wydarzeniami w uniwersum (co dla kogoś nie znającego kontekstu, może być lekko dezorientujące, ale sedno tej historii na pewno załapie). Na koniec Johns jeszcze dał nam kapitalny one-shot ze Stargirl, który jest kolejnym ważnym i mega uroczym etapem rozwoju tej bohaterki. No i co, na tym kończy się kadencja Geoffa Johnsa w tym tytule, ale spokojnie, do niego jeszcze wrócimy, kiedy seria o JSA zostanie zrestartowana po INFINITE CRISIS. W tej chwili jednak muszę co nie co wspomnieć jeszcze o kilku numerach niepisanych przez niego, które są tie-inami do wspomnianego kryzysu. 



Samym głównym tie-inem do IC zajmuje się tutaj Keith Champagne, w którego historii wraca Mordru, a część z bohaterów trafia do piątego wymiaru (skąd pochodzi Thunderbolt), aby powstrzymać dyktaturę Jakeema przejętego przez Qwspa. Nie jest to niestety dobry arc i w sumie zalecałbym go pominąć, bo nic ciekawego ani ważnego on nie wnosi, a miejscami jest wręcz idiotyczny (piąty wymiar wygląda tutaj jak wiecznie ciemna Ziemia pokryta jakimiś ruinami, a w pewnym momencie bohaterowie przenoszą się również do szóstego wymiaru… który wygląda tak samo). Później na ostatnie kilka zeszytów przychodzi Paul Levitz, który zaczyna kolejnym tie-inem do INFINITE CRISIS, tym razem skupionym na Power Girl i jej dramacie związanym z Ziemią 2 (tyle że w sumie nie, bo Levitz wpisuje do flashbacków jakiś kompletnie losowy wątek z Gentleman Ghostem, nie mający nic wspólnego z PG - a tak swoją drogą, jeśli ktoś chce przeczytać dobry wstęp do IC dla Kary, no to polecam cztery pierwsze numery JSA CLASSIFIED pisane przez Johnsa, których niestety nie ma w tych omnibusach, ale warto je sprawdzić osobno). Później dostajemy, może i miejscami uroczy, ale ostatecznie bardzo nudny arc ze wspomnianym Gentleman Ghostem. No i tutaj jedyna rzecz która może być jakkolwiek interesująca, to origin tego villaina, ale jeśli ktoś nie ma nadmiaru wolnego czasu, to też zalecałbym jednak tą historię ominąć (to samo polecam zrobić z ostatnimi 2 numerami tego trzeciego omnibusa, pisanymi przez Jerry’ego Ordwaya, które podobnie jak te zeszyty Levitza, są nudne i w sumie niepotrzebne). 



Niedługo później seria JSA zostaje zrelaunchowana i przemianowana na JUSTICE SOCIETY OF AMERICA, a na stołku jej scenarzysty znowu zasiadł Geoff Johns. No i rozpoczyna on swoją kadencję z przytupem, ponownie powiększając skład osobowy drużyny, wprowadzając kolejne ciekawe wątki oraz zmieniając trochę ton na poważniejszy. W pierwszej historii, po raz kolejny mamy do czynienia z tą formułą, o której dużo mówiłem przy okazji zeszytów współpisanych przez Goyera, czyli fabuła i główny złoczyńca (w tym przypadku Vandal Savage) to są tylko preteksty do zawiązywania relacji między bohaterami. Do ekipy dołączają syn oryginalnego Atoma, Damage; wnuczka Red Tornado ze Złotej Ery, Cyclone; kolejny członek rodziny Heywoodów z supermocami, Citizen Steel; żona Hourmana Ricka Tylera oraz była speedsterka, Liberty Belle; a także syn Ted Granta, Tomcat. Po starciu z Savagem i teście tej nowej drużyny, przyszedł czas na obligatoryjny crossover z JLA, w którym to połączone siły tych dwóch teamów, zostają wrzucone w sam środek dziwacznej intrygi z Legion of Superheroes. Generalnie sama ta historia była okej, ale mój problem jest z tym, że nie jest samowystarczalna, bo nie dość że łączy się z ówczesną JLA, to jeszcze nawiązuje do BOOSTERA GOLDA Johnsa, teasuje tie-in do FINAL CRISIS pt. LEGION OF 3 WORLDS oraz kolejną historię Johnsa, SUPERMAN AND THE LEGION OF SUPER-HEROES, no a sama w sobie nie jest w ogóle satysfakcjonująca, szczególnie od strony JSA, którzy łączą się z tym wszystkim minimalnie. Idąc dalej, teraz przyszedł czas na kolejną perełkę i chyba najdłuższy story line z całego tego runu, czyli "Thy Kingdom Come". Geoff Johns łączy tutaj siły z Alexem Rossem, aby stworzyć genialną laurkę dla dzieła Marka Waida i właśnie Rossa, czyli dobrze wszystkim znanego KINGDOM COME. Na naszą Ziemię dostaje się tamtejszy Superman, wyrwany z wielkiego finałowego starcia z KC, który zostaje oczywiście przyjęty ciepło przez JSA. Tymczasem w tle uśpiony Stary Bóg, o imieniu Gog rozpoczyna swoje machinacje, które są łudząco podobne do tego co widział już na swojej Ziemi ten starszy, bogatszy w doświadczenia Superman. Całość jednak szybko odbiega od bezpośrednich paraleli do KINGDOM COME i zaczyna bardziej bawić się kontrastem tego, co ten Supek widział u siebie, a co widzi tutaj. Natomiast wątek Goga prowadzi do kolejnego rozłamu w JSA, tym razem bardziej na płaszczyźnie pokoleniowej, który jest jeszcze chyba trudniejszy moralnie do rozwiązania niż w omawianym już "Black Reign" (nie powinno chyba nikogo zdziwić, że znowu zamieszany jest w to Hawkman i ktoś z rodziny oryginalnego Atoma). Po drodze pojawia się jeszcze rozwiązanie wątku Power Girl, która dzięki Gogowi trafia do domu na Ziemię 2, ale o tym nie będę się rozgadywał, bo warto to poznać samemu. Przed finałem całej tej długiej historii DC wydało także one-shoty powiązane z tym arciem i o ile zeszyt z Magogiem raczej nic nie wniósł, to numer z Kingdom Come Supermanem kapitalnie rozwinął jego wątek z oryginalnej historii, a ostatni z tych one-shotów to właściwie integralna część tej fabuły, więc jak najbardziej je również trzeba przeczytać. Dobra, ale przechodząc już do zakończenia, to Gog oczywiście zostaje pokonany, rozłam w JSA zażegnany, a stary Superman wraca na swoją Ziemię, i wszystko to wychodzi mega satysfakcjonująco. Jestem pod wielkim wrażeniem, że taki arc laurka dla uznanej historii, nie poprzestaje tylko na złożeniu hołdu oryginałowi, ale wręcz do niego dodaje, zarówno na poziomie fabularnym, jak i na płaszczyźnie większego znaczenia/przesłania. Na tym jednak nie kończy się jeszcze run Johnsa w tym tytule, bo został nam finał wątku Black Adama, który po zakończeniu poprzedniej serii, rozwijał się jeszcze w 52, a także w mini serii o tym bohaterze, pisanej przez Petera J. Tomasiego (i obie te rzeczy trzeba niestety - albo stety - znać żeby w pełni ten arc docenić). Adamowi udaje się przywrócić do życia swoją wybrankę serca, która z racji posiadania mocy od tejże bogini, nazywana jest Isis. Niestety, kiedy wyruszają oni w świat aby się zemścić na wszystkich, którzy wyrządzili im krzywdy, okazuje się że Isis kompletnie zwariowała i jej celem jest zniszczenie całej ludzkości, co nawet na standardy Adama jest dla niego przesadą. W całość oczywiście wplątują się JSA oraz Captain Marvel, a wszystko to ostatecznie prowadzi do dość smutnej konkluzji, zarówno dla Adama, który uświadamia sobie, że to on ponosi winę za te wszystkie nieszczęścia, jak i dla rodziny Marvelów, którzy stracili dostęp do swoich mocy. Generalnie, było to naprawdę dobre zakończenie tego wątku, ale niestety fakt że za scenariusz oprócz Johnsa odpowiadał również Jerry Ordway, sprawił że nie czytało się tego tak lekko jak poprzednich historii. 



W końcu dochodzimy do zakończenia tego ogromnego runu Geoffa Johnsa, czyli zeszytu 26, który w fantastyczny sposób zaznacza to co ten scenarzysta właściwie od początku sygnalizował, czyli to że JSA jest nie tylko drużyną superbohaterską (jak JLA), ale też rodziną. I to nie byle jaką rodziną, tylko wielopokoleniowym rodem, który zapoczątkował całe to superbohaterzenie i wychował całkowicie nowe pokolenie herosów. Ten motyw wychowania młodszych superbohaterów, przez weteranów, zostaje tutaj pięknie podsumowany poprzez finał dla Stargirl, która mimo młodego wieku w oczach zarówno starszych jak i młodszych członków sama stała się weteranką na równi z Wildcatem, Alanem Scottem, czy Jayem Garrickiem, gdyż nie dość że istnieje w tej nowej drużynie od samego początku, to jeszcze jest wzorem dla tych najnowszych członków tj. Cyclone (która jest jej fanką), czy Damage’a itd. Nie dało się chyba lepiej skończyć całego tego fantastycznego runu niż właśnie wątkiem rodzinnym. Geoff Johns przez lata spędzone przy tym tytule faktycznie zbudował ogromną, wielopokoleniową, bardzo różnorodną rodzinę i przede wszystkim sprawił że każdy z jej członków nas obchodzi. Wcześniej mało mnie interesował Atom Smasher, Hourman, Damage, Dr Fate, Doctor Midnite, trochę już znałem i lubiłem Mr. Terrifica, Black Adama i Stargirl, ale to dopiero po lekturze tych ponad stu zeszytów mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że uwielbiam każdą z tych postaci. Każda z nich ma swój charakter, swój wątek, swoje problemy i motywacje, z którymi łatwo nam się utożsamić. Johns jak mało kto wie jak pisać bohaterów i właśnie w JSA chyba najlepiej tą jego umiejętność widać. Bardzo polecam ten run. Niesamowite doświadczenie, który każdy fan DC prędzej czy później powinien przeżyć.  


Omawiane tomy zawierają zeszyty: JSA (1999) #1-87, JSA Annual #1, JSA Secret Files and Origins #1-2, JSA: All-Stars #1-8, JLA/JSA: Virtue & Vice, JLA/JSA Secret Files #1, JSA: Our Worlds at War #1, Secret Origins of Super Villains #1, Justice Society of America #1-28, Justice Society of America Annual #1, Justice League of America #8-10, JSA Kingdom Come Special: Magog #1, JSA Kingdom Come Special: Superman #1, JSA Kingdom Come Special: The Kingdom #1, All-Star Comics (1999) #1-2, All American Comics #1, Adventure Comics #1, National Comics #1, Sensation Comics #1, Smash Comics #1, Star Spangled Comics #1 i Thrilling Comics #1.  



Michał Szczebak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz