Parę słów o tym, jak zestarzał się serial o współczesnym Robin
Hoodzie, czyli "Arrow" w ogniu retrospektywy
Z moich obserwacji najczęstszą radą, jaka pojawia się w kontekście rozpoczynania swojej przygody z komiksem superbohaterskim (albo medium komiksowym w ogóle) jest generyczny slogan: "Zacznij gdziekolwiek, idź do księgarni i kup pierwszy komiks, który przyciągnie twoją uwagę". Będąc całkowicie szczerym uważam, że to dość ryzykowna i karkołomna strategia. Zgodnie z powiedzeniem "mądry Polak po szkodzie" ja też na samym początku zastosowałem tego typu wskazówkę w praktyce. Dokładnie pamiętam moment, kiedy na moje nieszczęście zgarnąłem z półki sklepowej pierwszy tomik "Ligi Sprawiedliwości" ze scenariuszem Hitcha oraz dziarskim krokiem powędrowałem z nim do kasy. Komiks ten - ujmując sprawę bardzo delikatnie i korzystając ze skrajnych eufemizmów - nie powala swoim poziomem i raczej całościowo odstrasza od konwencji superhero utwierdzając wszystkie stereotypy dotyczące infantylności tego nurtu, niż zachęca do dalszego pielęgnowania swojej popkulturowej pasji. Tego typu strategia to po prostu czysta loteria i dość duże ryzyko, że nasze pieniądze wyrzucimy w błoto, bo sugerujemy się jedynie okładką, czy krótką notką na jej tylnej stronie.
Kolejną z często przewijających się w internecie rad jest ta, by
rozpocząć od origin story konkretnej, upatrzonej przez siebie postaci.
Osobiście uważam, że to sensowne rozwiązanie, aczkolwiek jestem chyba jedyną
osobą, której przykładowo kultowy "Batman: Year One" Millera wcale aż
tak bardzo nie zachwycił. Historia jest jak najbardziej w porządku, ale mimo to
zazwyczaj bawią mnie te skrajnie pozytywne, niezwykle pochlebne opinie o tym
komiksie traktujące go z tak ogromnym patosem, jakby był co najmniej relikwią z
Krzyża Świętego albo zabytkową wazą z dynastii Ming. Analogicznie w moim
przypadku sprawa ma się z komiksową historią "Green Arrow: Year One",
którą umiarkowanie naprawdę bardzo lubię, ale mimo wszystko nie jestem jej
oddanym wyznawcą, wychodzącym na ulicę albo jakiś festiwal komiksowy z
transparentem "TYLKO KANON, PRECZ Z ALTERNATYWNYMI HISTORIAMI I
ADAPTACJAMI". Kanoniczności można doszukiwać się w starożytnych zwojach
buddyjskich traktujących o sensie życia, a nie w historiach o superbohaterach.
W naszej niszy tematycznej powinna liczyć się przede wszystkim dobra zabawa, a
w mojej ocenie to właśnie serial dostarcza większą dawkę rozrywki.
Ten konkretny esej chciałbym zadedykować wszystkim osobom, które są
jeszcze na początku swojej drogi z poznawaniem uniwersum DC Comics oraz
zachęcić do zapoznania się z serialem "Arrow'' bardziej doświadczonych
komiksiarzy, którzy jeszcze jakimś cudem tego nie robili. Po długich latach
wracam do tego tytułu, by dokonać jego recenzji i analizy również w kontekście
przystępności dla każdego początkującego (lub nawet nieco bardziej
zaawansowanego) DCManiaka. ;)
W telegraficznym skrócie fabuła
produkcji opowiada historię Olivera Queena - niezwykle zadufanego w sobie,
rozpieszczonego i samolubnego młodego chłopaka, będącego członkiem najbogatszej
rodziny w Starling City. Doświadcza on katastrofy morskiej podróżując wraz ze
swoim ojcem oraz siostrą swojej dziewczyny na luksusowym jachcie. Jako jedyna
osoba, której udało się przetrwać, dociera do wybrzeża niewielkiej wyspy na
Morzu Południowochińskim. Z pozoru całkowicie opuszczony ląd tak naprawdę
okazuje się obiektem działań bardzo niebezpiecznej i licznej grupy najemników.
Mężczyzna nieintencjonalnie wplątuje się w aferę o charakterze wręcz
terrorystycznym, przez co kolejne lata swojego życia jest zmuszony nie tylko
próbować przeżyć, ale również pokrzyżować plany tajemniczej organizacji wraz z
nielicznym gronem sojuszników i próbować powrócić do domu niczym mitologiczny
król Itaki - Odyseusz. Wielokrotnie dokonując bardzo trudnych, wątpliwych
moralnie decyzji, które diametralnie zmieniają jego beztroski i hedonistyczny
światopogląd. Chłopak poznaje wartość odwagi, przyjaźni, lojalności, braterstwa
oraz woli przetrwania, a na jego skórze pojawiają się z biegiem czasu kolejne,
paskudne blizny przypominające mu, czego się nauczył. Po powrocie do rodzinnej
metropolii po pięciu latach piekła wzbogacony o umiejętności walki,
przetrwania, pełny kołczan strzał oraz swoje nowe ideały rozpoczyna działalność
jako zamaskowany łucznik walczący z przestępczością, wypowiadając tym samym
krucjatę na osobach, które "zawiodły jego miasto".
Zdecydowanie największym atutem serialu "Arrow" jest
struktura odcinków oraz bardzo płynne, symultaniczne balansowanie na dwóch
liniach czasowych - teraźniejszych przygodach Olivera oraz traumatycznych
przeżyciach bohatera na wyspie Lian Yu (co po mandaryńsku oznacza dosłownie
"czyściec", w mojej opinii jest to genialny zabieg światotwórczy, bo jeszcze
bardziej kładzie nacisk na alegoryczny motyw przemiany wewnętrznej
protagonisty). Akcja nie jest poszatkowana jak tatar, tylko zgrabnie prezentuje
holistyczną naturę wydarzeń, w żaden sposób nie wybijając z rytmu odbiorcy i
nie powodując poczucia przytłoczenia. Każda retrospekcja jest bardzo pomysłowo
wpleciona w główną linię fabularną- przykładowo Oliver wykorzystuje jakąś
konkretną umiejętność, sztuczkę lub lekcję życiową, a po chwili narracja
przenosi nas w przeszłość, byśmy byli świadkami, w jakich okolicznościach
znajomość tych rzeczy pozyskał. Kolejną ogromną zaletą jest bardzo duża
złożoność i wielowątkowość wydarzeń na wyspie, cała afera jest dużo bardziej
skomplikowana i zdecydowanie poważniejsza, większa rozmachem niż wersja z
komiksu, która dotyczyła mało zawiłej historii o handlarzach narkotyków i
ludzi. W przypadku serialu mamy do
czynienia z ogromną sagą retrospekcji, która rozciąga się na wiele sezonów, a
wydarzenia na Lian Yu to tak naprawdę dopiero początek przygód Olivera w ramach
jego pięcioletniej Odysei. Mam wrażenie, że komiks na łamach kilku zeszytów po
prostu nie ma tyle czasu, by realnie pokazać piekło, które przeżył protagonista
i wszystko jest mocno spłycone, przez co przemiana bohatera nie wybrzmiewa, tak
jak powinna. Dodatkowo autorski pomysł twórców serialu dotyczący tajemniczej
listy i notesu ojca Olivera oraz ogromnego, tajemniczego
"przedsięwzięcia", które stanowi epicki finał pierwszego sezonu jest
wręcz kapitalna. To motyw napędowy każdego końcowego cliffhangera odcinka, które
tak mocno dają do myślenia, że naprawdę nie oprzecie się pokusie odpalenia
kolejnego epizodu, by przekonać się, co jest grane i poznać tożsamość głównego
antagonisty sezonu, który pociąga za przysłowiowe sznurki. Twisty również są
naprawdę dość pomysłowe i na pewno parę razy autentycznie się zdziwicie, że
jakiś przyjaciel okaże się wrogiem, bądź odwrotnie.
Relacje z rodziną oraz przyjaciółmi Olivera po powrocie do Starling
City są nakreślone naprawdę nieźle, chociaż czasami irytują z powodu niezdecydowania
głównego bohatera w kontekście stosunku do poszczególnych znajomości, zarówno
tych o charakterze rodzinnym, jak i
romantycznym. Wielokrotnie cisnęło mi
się na usta zdanie: "weź ty się chłopie zdecyduj, czego w końcu
chcesz". Protagonista czasami zaprzecza wręcz samemu sobie z poprzedniego
odcinka. Oczywiście rozumiem, że posiada wciąż ogromny mętlik w głowie i
dopiero adaptuje się na nowo po pięcioletniej nieobecności, ale czasami to wszystko okraszone jest niezwykle
irytującym oraz infantylnym wydźwiękiem, taką filozofią "zjeść ciastko i
mieć ciastko". Momentami zauważam też notoryczne nadużywanie przez twórców
motywu "panny w opałach", gdzie co rusz obiekt westchnień Olivera,
jego ex partnerka, która jest jednocześnie wszędobylską, wścibską adwokatką
pakuje się w tarapaty i zostaje porywana, by Arrow mógł ruszyć jej z odsieczą.
Kojarzycie ten znany szablon internetowego mema ukazujący naciskanie niebieskiego
przycisku? Kiedy twórcom brakowało kreatywności na fabułę odcinka naciskali
właśnie taki guzik z napisem "Laurel Lance w niebezpieczeństwie".
Kończąc aspekt relacji z innymi bohaterami zdecydowanie najciekawsze interakcje
Olivera to bez wątpienia te przeprowadzane z pierwotnymi powiernikami jego
tajemnicy o podwójnej tożsamości- Digglem oraz Felicity. Tego typu nietuzinkowe
przyjaźnie mógłbym oglądać na ekranie bez końca.
Chyba największym plusem serialu z perspektywy osoby dopiero
wchodzącej w uniwersum DC jest to, jak szerokie spektrum postaci się tu
przewija – i to takich, które faktycznie pojawiają się w kanonicznych
komiksach. Jasne, często zmieniają się szczegóły – ich funkcja w historii,
relacja z Oliverem, czy inne aspekty fabularne, ale rdzeń i elementy
charakterystyczne tych bohaterów postają
zazwyczaj niezmienne. Poznacie Helenę Bertinelli, czyli Huntress, Johna
Constantine’a, Slade’a Wilsona (Deathstroke’a) i wielu, wielu innych.
Oczywiście w komiksach Slade nie był na przykład towarzyszem broni i pierwszym mentorem
sztuk walki Olivera na wyspie, ale mam wrażenie, że w kontekście całej przekrojowej
wiedzy o DC, w jaką uzbroi was ten serial, jest to w zasadzie drobiazg.
Gra aktorska Stephena Amella wcielającego się w protagonistę moim
zdaniem zdecydowanie nie zachwyca, ale jednocześnie też nie mierzi. W niektórych
sytuacjach prezentuje on po prostu stosunkowo ubogi wachlarz emocji i
przeciętną, momentami zbyt drętwą oraz mechaniczną technikę aktorską bez
większego polotu. Nie jest to jednak aspekt, który byłby jakimś ogromnym
mankamentem w kontekście holistycznym, po prostu odczuwam dość duży dysonans
poznawczy z komiksowym pierwowzorem, który prezentował nieco bardziej
zadziorną, buńczuczną i pogodną energię wyciągając dość często zaczepne teksty
i suchary z rękawa. W wielu złożonych emocjonalnie sytuacjach aktor jedynie
wzdycha, ostentacyjnie przewraca oczami, karykaturalnie zaciska szczękę, czy
dosłownie stoi jak wryty, by potem dość mechanicznie wypowiedzieć swoją kwestię
i odwrócić się plecami do rozmówcy w dramatycznym tonie niczym bohater obrazu
"Wędrowiec nad Morzem Mgły".
Mam wrażenie, że Amell nieco za bardzo inspirował się sylwetką komiksową
Bruce Wayne'a i na siłę czasami niepotrzebnie wchodził w bardziej depresyjne, mroczne tony.
Pierwszy sezon pod większością względów mimo wszystko zachwyca, a
nawet jeżeli używam teraz tego określenia trochę na wyrost - na pewno
pozostawia z dużą satysfakcją po seansie. Niestety z każdym kolejnym sezonem
będzie gorzej, ponieważ wątki zaczną w pewnym momencie być na siłę komplikowane
i rozciągane, czasami wręcz do granic absurdu. Przyziemny, bardziej kameralny i
realistyczny charakter produkcji zostanie z czasem wyparty przez ogrom elementów
fantastycznych i stricte komiksowych, co w połączeniu z dość ograniczonym
budżetem telewizyjnym na efekty specjalne oraz kostiumy nie wróży nic dobrego.
Drużyna towarzysząca Zielonej Strzale będzie stopniowo rozrastać się do tego
stopnia, że w pewnym momencie stanie się dziwaczna i przypadkowa. Widz będzie mógł
odnieść wręcz wrażenie, że byle dzieciak z jakąś traumą i kompleksem mesjasza w
papierowej torbie z dziurkami na oczy, czy kominiarce na głowie może zostać
vigilante.
Po latach wracając do tej interpretacji historii szmaragdowego
łucznika, wzbogacając swoją wiedzę o
komiksy muszę też z przykrością stwierdzić, że postać Black Canary została
niezwykle wypaczona przez twórców serialu i to chyba najbardziej
niewykorzystany potencjał postaci w całej tej opowieści. Mimo to, przynajmniej
trzy pierwsze sezony wpisują się w standardy "must-watch"
osoby wchodzącej w świat DC i reprezentują naprawdę przyzwoity poziom.
-----------------------------
Autor: Krystian Beliczyński



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz