sobota, 2 stycznia 2016

Batman (1943)

W listopadzie ubiegłego (już) roku mogliście zapoznać się z moją recenzją pierwszego filmu kinowego o Supermanie. Była to recenzja o charakterze testowym, mającą na celu sprawdzić, czy jesteście zainteresowani takimi podróżami w przeszłość.

Tekst przyjęty został dość ciepło, więc możecie się spodziewać większej ilości (ukazujących się nieregularnie) postów o wczesnych ekranizacjach komiksów DC. Dziś przyjrzymy się pierwszej aktorskiej ekranizacji przygód Mrocznego Rycerza.

Wraz z nadejściem nowego roku ludzie wpadają na różne, często szalone pomysły. Jedni postanawiają zapisać się na siłownię, drudzy zaczynają planować wycieczkę dookoła świata, a jeszcze inni przypominaj sobie, że przecież BATMAN ZBAWIA ŚWIAT z 1966 nie był pierwszym występem Gacka na srebrnym ekranie i postanawiają nadrobić filmowe zaległości. Spoiler: to ostatnie to naprawdę kiepska decyzja.

Od momentu debiutu w 1939 roku Batman po dziś dzień jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych superbohaterów. Nic więc dziwnego, że wielokrotnie próbowano przenieść jego przygody na mały oraz duży ekran. Zwykle z sukcesem.


Pierwszy raz widzowie amerykańscy mogli zobaczyć Bruce'a Wayne'a na ekranach kin już w 1943 roku. Wtedy to debiutował serial kinowy o jego przygodach. Przed nim podobnego zaszczytu doczekał się między innymi Captain Marvel (zwany teraz Shazamem).

Seriale kinowe to, jak sama nazwa wskazuje, seriale przeznaczone do emisji w kinie. Miały one zwykle od kilku do kilkunastu odcinków, które bywały powiązane fabularnie. W przypadku omawianej produkcji można mówić właściwie o jednym filmie podzielonym na piętnaście części.

BATMAN był komercyjnym sukcesem. W 1949 roku doczekał się nawet kontynuacji w postaci serialu (także kinowego) BATMAN AND ROBIN. Dziś jest jednak produkcją mocno zapomnianą, choć doczekała się ona nawet wydania DVD, a nawet emisji w amerykańskiej telewizji w ubiegłym roku. Jest kilka powodów takiego stanu rzeczy. Zacznijmy jednak od opisu fabuły i wypunktowania  jej zalet.

II wojna światowa trwa w najlepsze. Bruce Wayne - milioner z Gotham City - wydaje się nią jednak nie przejmować. Baluje, śpi do późna oraz umawia się z pielęgniarką Lindą Page (która była ukochaną Bruce'a także w komiksach z tego okresu). To jednak tylko pozory. Tak naprawdę jako Batman działa na rzecz amerykańskiego rządu. W jego walce z różnymi zagrożeniami wspomaga go Robin oraz wierny lokaj Alfred.

Na przestrzeni piętnastu odcinków przyjdzie im zmierzyć się z Dr. Daką — japońskim sabotażystą, który stworzył maszynę zmieniającą ludzi w bezmyślne zombie.
Jak możecie się domyślić, Dynamiczny Duet oczywiście wychodzi zwycięsko z tego starcia, a zły agent cesarza Hirohito skończy jako karma dla krokodyli.
Poznanie całej tej historii zajmie wam 260 cennych minut, których już niestety nie odzyskacie.
Czy serial ten ma jakieś plusy? Na pewno warto wspomnieć, że prawdopodobnie to dzięki niemu powstała postać Alfreda. Wprowadzono ją w komiksach na kilka miesięcy przed premierą serialu i podobno wynikało to z faktu, że wytwórnia Columbia Pictures bądź twórcy serialu poinformowali Boba Kane'a o wprowadzeniu postaci lokaja do swojego dzieła. Zawdzięcza on też swój wygląd Williamowi Austinowi, który odgrywał jego rolę w BATMANIE.
To także w nim po raz pierwszy pojawiła się pewna jaskinia pełna nietoperzy oraz stary zegar maskujący wejście do niej.


Nie najgorzej wypadli też aktorzy grający główne role, a Lewis Wilson stanowczo okazał się przyzwoitym Bruce'em Wayne'em. No i po raz pierwszy, i jak na razie ostatni, Robina grał aktor, który rzeczywiście był jeszcze nastolatkiem w trakcie filmowania owego dzieła.

Niestety nic więcej dobrego nie można o tym serialu powiedzieć.

BATMAN z 1943 roku to produkcja bardzo niskobudżetowa i widać to na każdym kroku. Stroje Batmana i Robina wyglądają niesamowicie tandetnie. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że większość czytelników potrafiłaby sama uszyć coś lepszego. Z racji słabej jakości sprzętu nagrywającego akcja rozgrywa się tylko w dzień. Za Batmobil służy zwykła limuzyna. Fabuła jest tak głupiutka i pełna dziur niczym ser szwajcarski.

Można też zapomnieć o jakichkolwiek efektach specjalnych czy pasjonujących scenach walki.

Najgorszy jest jednak sposób, w jaki przedstawiono głównego złego — Dr. Dakę. Ten Japończyk (grany przez irlandzkiego aktora w odpowiedniej charakteryzacji) został żywcem wyjęty z amerykańskich materiałów propagandowych. Jest zły, podstępny i zamierza zniszczyć Amerykę od środka. W tym celu próbuje wykorzystać zresztą ojca ukochanej Bruce'a. Zamieszkuje ulice/dzielnicę Gotham znaną jako „Małe Tokio". Aktualnie prawie pustą, gdyż amerykańskie władze wydaliły lub wysłały do specjalnych obozów większość jej mieszkańców. To typ przerysowanie zły, którego wszystkie plany oczywiście zawodzą.

Właściwie w każdym odcinku narrator, jakaś postać lub nawet sam Batman używa wobec niego określenia „jap” (obraźliwe miano tłumaczone na język polski jako „Żółtek”). I to w bardzo różnych kombinacjach. Sprawia to, że oglądanie opisywanej produkcji bywa bolesne.

BATMAN to serial tani, propagandowy i niesamowicie przestarzały. Oglądany na poważnie staje się niestrawny. Można ewentualnie spróbować obejrzeć go jako komedię w gronie dobrych znajomych. Choć wpłyną on dość mocno na mitologię Batmana — radziłbym darować sobie jego oglądanie. Jest tyle ciekawszych sposobów na zmarnowanie prawie 4,5 h życia.

1 komentarz: