środa, 27 stycznia 2016

RONIN

Jestem wielkim fanem twórczości Franka Millera. Za to, co tworzył w latach 80. i 90. należy mu się dozgonny szacunek. Niezależnie od tego, jak potoczyła się jego kariera później, to człowiek, który na dobre odmienił komiksowe medium, poszerzył horyzonty i zredefiniował kilka popularnych postaci. Między innymi Daredevila w Marvelu i Batmana w DC.



Tuż po tym, jak zakończył swój run w serii o „Człowieku bez strachu” (a zarazem niedługo przed napisaniem POWROTU MROCZNEGO RYCERZA), Miller rozpoczął prace nad nowym projektem. Pierwszy zeszyt RONINA, bo tak zatytułowany był jego kolejny komiks, pojawił się na sklepowych półkach w lipcu 1983 roku. Jak głoszą przeróżne plotki, ponoć wstępnie miał wydać go Marvel, ale ostatecznie DC skusiło późniejszego autora ROKU PIERWSZEGO obietnicą pełnej swobody artystycznej.

Tworząc RONINA, Miller inspirował się cyberpunkiem oraz dorobkiem kultury japońskiej – głównie mangą. Dlatego mini serii bliżej właśnie do tej stylistyki niż do klasycznej superbohaterskiej opowieści. Podzielona na sześć numerów historia przedstawia losy wojownika z Kraju Kwitnącej wiśni, tytułowego samuraja pozbawionego pana, który pragnie pomścić swojego mistrza, Ozakiego, zabitego z ręki demona Agata. Tocząc walkę, stwór i bezimienny ronin zostają uwięzieni na wieki w magicznym mieczu. Obaj uwalniają się dopiero w futurystycznym Nowym Jorku.

Jak widać, jest tu wszystko, do czego na przestrzeni lat przyzwyczaił nas Miller. Mamy dystopijną wizję przyszłości (POWRÓT MROCZNEGO RYCERZA), ponure, paskudne miasto pełne gangów, bezdomnych i mutantów (SIN CITY), nawiązania do religii (DAREDEVIL), a także orientalne elementy (WOLVERINE). Dodajmy do tego jeszcze tajemniczego, małomównego głównego bohatera oraz silną postać kobiecą. Patrząc na RONINA z dzisiejszej perspektywy można zatem dojść do wniosku, że to jedna wielka mieszanka motywów, z których scenarzysta korzystał zarówno wcześniej, jak i później w swojej karierze.

Domyślam się jednak, że w momencie powstania taki komiks mógł robić wrażenie i mimo że odrobinę się już zestarzał, to poniekąd to rozumiem. Świat zaprezentowany nam przez twórcę, choć niezbyt oryginalny, wydaje się naprawdę interesujący. Jest dziwny, niepokojący oraz niedopowiedziany. Autor nie silił się tutaj na zbędne wyjaśnienia, nie tłumaczył jak doszło do tego, że Nowy Jork tak wygląda. Nie wiadomo jak ma się reszta świata.

Opowieść, jak zdążyłem wspomnieć, początkowo dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych – w feudalnej Japonii i w XXI-wiecznych Stanach Zjednoczonych. Pisząc „początkowo” mam na myśli wyłącznie pierwszy rozdział. Od drugiego całość rozgrywa się już w niedalekiej przyszłości. Trochę szkoda, bo ten samurajski segment podobał mi się znacznie bardziej i szybko za nim zatęskniłem. Nowy Jork, choć ciekawy, na dłuższą metę okazał się lekko monotonny. Niemal natychmiast fabuła ponownie podzieliła się na dwa człony, tym razem sceny z zagubionym roninem przeplatały się ze scenami dotyczącymi pracowników ogromnego kompleksu Aquarius.

Będąc szczerym, miałem z tym drobny problem. Wraz z takim zabiegiem RONIN zrobił się zwyczajnie nierówny. Rozdźwięk między jednym a drugim wątkiem wydawał mi się zbyt duży i ewidentnie wybijał z rytmu. Kiedy śledziliśmy japońskiego wojownika, sporo się działo, a tekstu nie było prawie wcale. Kiedy przenosiliśmy się do budynku nowoczesnej korporacji, układ zmieniał się o 180 stopni. Nie działo się tam w zasadzie nic, a ogromną rolę przejęła ekspozycja. Bohaterowie ciągle rozmawiali, ciągle z ich dialogów dowiadywaliśmy się nowych rzeczy, a w pewnym momencie niektóre informacje zaczynały się nawet powtarzać. Ktoś inny może nie zwróciłby na coś takiego uwagi i uznał, że po prostu się czepiam, ale mi ten dysonans w jakiś sposób przeszkadzał. Z jego winy miejscami mocno szwankowało tempo.

Aczkolwiek nie na tyle, żebym uważał RONINA za zły komiks. Im bliżej końca, tym lepiej. Z czasem wychodzi na jaw, że fabuła nie jest tak prosta, jak można było sądzić. Scenarzysta bez wątpienia miał na tę opowieść pomysł, ale chyba niepotrzebnie go rozwlókł, rozciągnął do maksimum. Jak na powieść graficzną to wielkie tomiszcze. Nie będę owijał w bawełnę i zdradzę, że czasami podczas lektury faktycznie się męczyłem. Krótsze na pewno czytałoby się znacznie przyjemniej.

Ale nie tylko poprzez scenariusz czuć, że czytamy dzieło Millera. Rysunki jego autorstwa niewątpliwie doskonale współgrają z historią i nikt nie zilustrowałby jej lepiej niż on sam. To dość specyficzna, bardzo charakterystyczna kreska. Z pozoru niechlujna, niedokładna, właściwie skupia się głównie na starannym oddaniu postaci. Bardziej przypomina już tutaj tę znaną z POWROTU niż tę, którą Amerykanin stosował w DAREDEVILU. Podobieństwo do TDKR jest zresztą w pełni uzasadnione. W obu przypadkach za nakładanie kolorów odpowiadała ta sama osoba, a mianowicie była żona Millera, Lynn Varley.

RONIN słusznie nie cieszy się taką popularnością jak parę wymienionych przeze mnie wcześniej tytułów. Trzydzieści trzy lata po premierze ciężko nazwać go arcydziełem. Oczywiście fani Millera na pewno znajdą tu coś dla siebie, ale pozostali czytelnicy… niekoniecznie. Kończąc tekst, dodam jeszcze tylko, że twórca recenzowanego komiksu świętuje dziś pięćdziesiąte dziewiąte urodziny (zdałem sobie z tego sprawę zaledwie kilkanaście minut temu). Z tej okazji chciałbym życzyć mu wszystkiego najlepszego i powrotu do formy. Sto lat, Frank! 4/6

W skład tomu wchodzą zeszyty serii RONIN od numeru 1 do 6.

Do kupienia w Atom Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz