niedziela, 1 listopada 2020

Kącik Komiksiarza #30: Śmierć, która zepsuła inne śmierci

Superbohaterowie giną i wracają, to już swoista, smutna norma. Odnoszę wrażenie, że w Marvelu jest to już taka codzienność, że oprócz tych najbardziej fanatycznych zwolenników ciężko znaleźć kogoś, kto na widząc newsa w stylu ”ten i tamten nie żyje”, robi coś innego niż wzrusza ramionami i idzie dalej. Niekiedy Dom Pomysłów potrafi pięknie się samozaorać, chociażby wtedy, gdy zabili Wolverine’a i natychmiastowo wprowadzili do głównego uniwersum tę samą postać, tylko starszą, a więc Old Man Logana. Oczywiście nie twierdzę, że w DC jest inaczej, lecz po prostu śledząc różne newsy na zagranicznych portalach nie rzuca mi się to tak często w oczy. No ale hej – śmierć w komiksach była, jest i będzie, tak samo zresztą jak niemal stuprocentowa pewność, że dany denat lada chwila wróci. Bo to nie są już czasy, gdy trzeba było 33 lat, by ktoś w końcu odważył się i przywrócił do życia Barry’ego Allena. Dziś nawet ośmioletnia ”nieobecność” Hala Jordana (w cudzysłowie, bo w końcu latał sobie jako Spectre przez ten czas) wydaje się być okresem niebywale długim. Ale nie o tym jest niniejsze tekst. Tym razem przypomnimy sobie zgon pewnego herosa, który w USA trwał mniej niż dwa lata i tak w sumie to do końca on w sumie nie zginął, ale do dziś jest to jedne z najbardziej ikonicznych wydarzeń w historii komiksu z USA. Śmierć Supermana.

Ach, te lata dziewięćdziesiąte. Mniej więcej do tego momentu, największe gwiazdy wydawnictwa DC Comics były zasadniczo nietykalne, ale ponieważ wchodziły już klimaty związane z rewolucją przeprowadzoną przez Image Comics, a także załamaniem się rynku sprzedaży, więc ”Wielka Dwójka” tak naprawdę robiła po gaciach i szukała sposobów na to, by czytelników przy sobie utrzymać w możliwie jak największej ilości. Nie wiem kto, ale ktoś naprawdę uznał, że wrąbanie fanów w 4-5 miesięczników z tymi samymi postaciami i robienie na ich łamach wielkich, długich i w pewnym momencie po prostu męczących historii będzie idealnym wyjściem z sytuacji, dzięki czemu dziś mamy takie paździerzowe ”perły” niesławna ”Saga Klonów” czy ”Era Apokalipsy”, zaś w DC czytelników uraczono dwoma trylogiami. Pierwszą z nich o której wspomnę było KNIGHTFALL -> KNIGHTQUEST -> KNIGHTSEND, które nie zabiło Batmana, ale go złamało dosłownie i w przenośni. Natomiast ta druga, która odbiła się znacznie większym echem, to oczywiście DEATH OF SUPERMAN wraz z kontynuacjami (z których jedna stanowi prolog do zgonu Hala Jordana, ale to tam kiedy indziej), bo żeby ktoś mógł zabić samego Człowieka ze Stali, to się w głowie nie mieści. I to  jeszcze taki ”nikt”.

Nie ukrywam i nigdy tego nie robiłem, zresztą przegląd moich koszulek w szafce doskonale to udowadnia, że dla mnie Superman >>> Batman. Głównie te dawne, Semicowe komiksy z DC się do tego przyczyniły, chociaż akurat na dobór historii, jakie ukazywały się tam w latach 1992-1995 (wcześniejszych nie posiadam, nie znam lub nie pamiętam), był wyborny. I chociaż to opowieści o Gacku w wykonaniu Granta czy Breyfogla były oraz nadal są wybitne, to jednak w tym moim młodym wówczas móżdżku ten koleś w niebieskim stroju z majtami na spodniach, a także harcerzyk z pelerynką, który każdemu i do samego końca chce nieść pomoc, był numerem jeden. Miał według mnie ciekawszych towarzyszy (jeśli chodzi o przeciwników, to jednak Mroczny wygrywał), którym w tamtych komiksach poświęcano sporo miejsca, często spotykał się z innymi herosami i zamiast okładać ich po mordach to się z nimi przyjaźnił (pamiętacie numer w którym ścigał się z Flashem?). Przy tym miał fajne moce i chociaż wydawał się nie do pokonania bez kawałka zielonego kamienia, to jednak zawsze ten siedmioletni ja nie miał wątpliwości, że kto jak kto, ale o eSa nie trzeba się martwić. No i przyszedł rok 1992 w USA (u nas to był 1995), który pokazał, że w komiksowym świecie nie ma nikogo, kogo nie da się zabić, by nabić sobie kieszenie kapuchą. Zwłaszcza, że sprzedaż komiksów z Supermanem wówczas systematycznie leciała na pysk.
Jednakże w przeciwieństwie do wielu tego typu historii, wiecie, takich ”Ostatnie dni kogoś tam” czy też ”Życie i śmierć kogoś innego”, DEATH OF SUPERMAN do dziś się całkiem nieźle broni pod paroma względami. Jak już wspomniałem, jest to komiks, który za dwa lata zaliczy swoje trzydziestolecie i to momentami widać. W komiksach rodem z USA zmienił się mocno przez ten czas sposób stosowania narracji (m.in. wyeliminowano dymki myślowe, których jest tu sporo), rysunki też już trącą myszką, ale jak to zwykle w tamtych czasach było, komiks kolorystycznie jest ciężki do strawienia. Były to czasy, gdy dopiero wchodziły domowe czy firmowe pecety, programy graficzne raczkowały, a koloryści się dopiero uczyli, niestety najczęściej na żywym organizmie.

Ale pomówmy o tym, co w DEATH OF SUPERMAN do dziś robi na mnie wrażenie. Zarówno w tym przypadku, jak i we wspomnianym KNIGHTFALL, nasi herosi muszą mierzyć się, jak to barwnie ująłem, z ”nikim”. Chodzi mi o to, że o ile Bane został luźno przedstawiony przed łamaniem Batmana, to jednak było to stosunkowo świeża postać. Doomsday pierwszy raz pojawił się na więcej niż jednej stronie właśnie w DEATH OF SUPERMAN i nikt nie bawił się zbytnio w doprawianie mu mitologii (co, jak pokazały kolejne lata, tylko zniszczyły tego potwora), przez co Superman musiał stawić czoła po prostu napędzanej gniewem i nienawiścią istocie, która jedynie parła przed siebie i niszczyła wszystko. Myślę, że wiele osób sądziło niegdyś, że jeśli komuś uda się zabić eSa, to będzie to Lex Luthor, Zod czy Brainiac, a tymczasem ”zaszczyt” ten otrzymało jakieś skrzyżowanie ciężarówki z czołgiem i chyba nikt nie mógł się tego wcześniej spodziewać. DEATH OF SUPERMAN to jedna, wielka naparzanka – nie szukajcie w niej wyszukanej fabuły, właśnie z powodu tego, jaką postacią jest Doomsday. Nie wygłasza on wielkich przemów, w których zdradza i tłumaczy swoje wielkie plany, tylko drze mordę i prze przed siebie.
Kolejną rzeczą, za którą cenię niniejszy komiks, jest jednoczesne (chociaż skromne) pokazanie tego, jak Supermanowi konsekwentnie osuwa się grunt spod nóg, ponieważ z czasem dochodzi do niego, że musi wyrzec się swoich zasad, jeśli chce pokonać przeciwnika. Ale także i to, że wciąż do samego końca stara się być sobą, a nie wchodzi w tryb pełnego berserkera i robi demolkę Metropolis we własnym zakresie (tak, Snyder, do Twojego CZŁOWIEKA ZE STALI piję). Dlatego też widzimy niejednokrotnie sceny, gdy eS naraża się na kolejny, bolesny cios od Doomsdaya, byle tylko uratować jak najwięcej cywilów. Nawet wydając ostatnie tchnienie, nasz harcerzyk upewnia się, że wszyscy są bezpieczni. Obok pewnej sceny z ALL-STAR SUPERMAN, a konkretnie tą gdy eS powstrzymuje pewną dziewczynę od samobójstwa, to jest dla mnie najbardziej ”Supermański” moment w komiksach ever.

No i hej, jak można nie kochać komiksu, który ma najlepszą okładkę w historii? ;)
Po zgonie Supermana już nic nie było takie samo, nawet jeśli potem strasznie naiwnie go przywrócono, stąd też taki podtytuł dzisiejszej odsłony "Kącika Komiksiarza".
 
Komiks DEATH OF SUPERMAN ukazał się w Polsce dwukrotnie. Najpierw na łamach miesięcznika od TM-Semic w numerach 5-8/1995, a także w ramach 24 tomu Wielkiej Kolekcji Komiksów DC od Eaglemoss. Ten drugi możliwy jest do kupienia bezpośrednio u wydawnictwa. Natomiast wersję anglojęzyczną możecie nabyć TUTAJ (nowa edycja, ma więcej materiału), TUTAJ (stara edycja, ma nieco mniej materiału) oraz TUTAJ (omnibus).

Krzysztof Tymczyński

1 komentarz: