O mój boże co ja właśnie przeczytałem?! O komiksach z linii „Black Label” mówi się, że tak naprawdę są one poświęcone przede wszystkim Batmanowi. Czasem zdarzają się wyjątki i właśnie takim wyjątkiem jest omawiany tutaj SUPERMAN KONTRA LOBO. Jest to niestety niechlubny wyjątek, bo o ile o tytułach z Mrocznym Rycerzem można powiedzieć, że charakteryzują się bardzo dobrą oprawą graficzną, której podziwianiu nie przeszkadza scenariusz, to tego samego nie da się powiedzieć o komiksie będącym przedmiotem tej recenzji.
Scenarzystę Tima Seeleya trudno zaliczyć do pierwszoligowych autorów. Ma na koncie kilka bardziej rozpoznawalnych tytułów jak, chociażby HACK/SLASH, współpisany razem z Tomem Kingiem GRAYSON, run w NIGHTWINGU w „DC Odrodzenie”, czy wydane niedawno po polsku LOCAL MAN. Jednak jego najgłośniejszym tytułem jest seria ODRODZENIE (REVIVAL), która niedawno doczekała się serialowej adaptacji. Co zaś się tyczy SUPERMAN KONTRA LOBO, to leży on zdecydowanie w dolnych rejestrach jego bibliografii. Szczerze, nie wiem co autor miał na myśli przedstawiając pitch na ten komiks, ani co mieli w głowie redaktorzy, którzy ten pomysł klepnęli. Jeśli liczycie na naparzankę ostatnich synów, czyli Supermana, ostatniego syna planety Krypton z Lobo, ostatnim Czarnianem, to muszę was zawieść, a właściwie nie ja tylko zawiedzie was Tim Seeley. Komiks składa się z trzech zeszytów połączonych głównym wątkiem fabularnym, a tym, co dodatkowo łączy je ze sobą jest czerstwe poczucie humoru gościa w wieku średnim. Stoję na krawędzi tego przedziału wiekowego, a i tak momentami byłem mocno zażenowany. Nie będę wchodził w większe spoilery, ale już chyba domyślacie się wniosków końcowych z tej recenzji... A będzie tylko gorzej, dlatego czytajcie dalej, jeśli jeszcze nie zostaliście zniechęceni, to postaram się do tego doprowadzić.

W pierwszym zeszycie Lobo zostaje youtuberem influencerem i prowadzi internetową kampanię w celu zdyskredytowania Człowieka ze stali. Żarty, które tu się pojawiają mocno ocierają się o cringe i to zarówno w oryginalnym języku, jak i w polskim tłumaczeniu widać, że tłumaczka starała się przełożyć je w jakieś w miarę sensowny sposób i o ile pasują one do dowcipów z naszych rodzimych realiów, to tego typu humor trendował grubo ponad pięć lat temu. Seeley pisał te żarty w trybie „trying to be cool dead”, także tłumaczka wycisnęła z tego i tak ile się dało. Morał z #1: „stop hejtowi w sieci”.
Drugi zeszyt to taka wariacja na temat ZAKRĘCONEGO PIĄTKU tylko, że miejscami zamieniają się planety. Odtworzone wraz z ich mieszkańcami zostają planety, z których pochodzą ostatni synowie, a oni sami zostają na nie przeniesieni bez możliwości ich opuszczenia. Szkopuł tkwi w tym, że dochodzi do zamiany i tak odpowiednio Superman trafia na Czarnię, a Lobo na Krypton.
Na Czarni mamy okazję ponownie spotkać nauczycielkę Lobo znaną z klasycznego już OSTATNIEGO CZARNIANA. Co zaś się tyczy Kryptona, to jeśli pamiętacie jak w głównym uniwersum w trakcie zniszczono postać Jor-Ela, robiąc z niego Mr. Oza, to tutaj będziecie z kolei świadkami dość niesmacznej akcji z udziałem biologicznej mamy Supermana. Trzeci zeszyt pokazuje nam, że Lobo tak w sekrecie zazdrości Supkowi i chciałby być podziwiany. Crème de la crème całej tej miniserii jest jej podsumowanie przez jedną z postaci. Czy to spoiler? Może, bo pochodzi z ostatniej strony, ale jest to tak okrągłe, że brzmi jak wyciągnięte z ciasteczka z wróżbą: „Każda historia ma dwa oblicza. Egoistyczne i bezinteresowne. Dobre i złe. Są dobrzy ludzie. I ci źli”. Serio, to jest podsumowanie całości. Ręce i majtki, które Superman nosi na spodniach opadają.
Warstwa graficzna współgra ze skryptem. Mirka Andolfo znana jest w naszym kraju przede wszystkim za sprawą serii SWEET PAPRICA. Na bazie tego komiksu jestem w stanie określić jej styl jako kreskówkowo-mangowy (ze szczyptą pikanterii). Wybranie jej do zilustrowania SUPERMAN KONTRA LOBO jest nie tylko zaskakujące, ale i chybione. To nie tak, że Andolfo nie potrafi dobrze rysować, czy nie umie w mimikę, ale przy tym projekcie chyba razem z Seeleyem wzięli czek, uścisnęli sobie ręce i poszli dalej grać w CS-a. Spójrzcie tylko na te kadry:
(Chyba, że rysowanie na odwal))
Wciąż pamiętam wydany przez TM-Semic zeszyt SUPERMAN 2/1997 roku, tamta historia miała w sobie więcej jakości niż to, co dostaliśmy tutaj w powiększonym formacie, na który zdecydowanie nie zasługuje. Chciałbym znaleźć jakieś plusy tego tytułu, ale największym jest to, że komiks nie ma większej ilości zeszytów więc moje czytelnicze męki nie trwały za długo. Nie jestem w stanie polecić tego komisu ani fanom Supermana, gdyż za mało jest tu kwintesencji tej postaci, a na pewno nie jest pozycja dla fanów Ważniaka, zwłaszcza w zestawieniu w wydanym niedawno ponownie (tym razem w linii „DC Compact”) LOBO: OSTATNI CZARNIAN. Także nie tylko nie polecam, ale wręcz odradzam zakup SUPERMAN KONTRA LOBO i przeznaczenie środków finansowych na inne komiksy, a Egmont wydał w tym roku kilka perełek, które zdecydowanie warte są swojej ceny, ten nie jest.
Album zawiera materiały opublikowane pierwotnie w amerykańskich zeszytach „Superman Vs. Lobo” #1–3.
Komiks otrzymałem od wydawcy. Wydawca nie miał wpływu na moją opinię.
Damian Maksymowicz







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz