Aktualne wydarzenia rozgrywające się na kartach dwóch głównych batmanowych tytułów, czyli BATMAN oraz DETECTIVE COMICS delikatnie rzecz ujmując średnio mnie interesują. Śledzę je bardziej z przyzwyczajenia, czekając na zakończenie trwających, nużących i rozciągniętych na wiele zeszytów wątków, które akurat w moje gusta niezbyt trafiają. Przy okazji tegorocznego Dnia Batmana przeczesałem swoje zbiory, aby znaleźć i ponownie przeczytać jakieś starsze historie z udziałem tego bohatera, których lekturę miło wspominam, i które nie były naszpikowanymi aż do obrzydzenia nowoczesnymi gadżetami, wybuchami, czy widowiskowymi, ale nic nie wnoszącymi pojedynkami. Jedną z historii, która podczas poszukiwań wpadła w moje ręce była ta sprzed kilku dekad od duetu Dennis O'Neil/Ed Hannigan, która szerszej grupie odbiorców jest do tej pory nieznana.
Seria BATMAN: LEGENDS OF THE DARK KNIGHT zadebiutowała w roku 1989 jako trzeci główny tytuł z Mrocznym Rycerzem w roli głównej, a jej ton oraz klimat różniły się znacząco od tego, co obserwować można było w tym samym czasie na kartach BATMANA oraz DETECTIVE COMICS. Z założenia każdy nowy story arc tworzył zamkniętą całość, a odpowiadał za niego całkiem inny zespół twórców. Początkowo historie skupiały się w dużej mierze na pierwszych latach działalności Bruce'a, wzorując się na tym, co stworzyli Frank Miller oraz David Mazzucchielli w klasyce znanej jako ROK PIERWSZY. Tak właśnie jest w inauguracyjnej opowieści, składającej się z pięciu zeszytów, do której scenariusz stworzył jeden z lepszych fachowców od Batmana i współkreator jego odnowionego wizerunku po KRYZYSIE NA NIESKOŃCZONYCH ZIEMIACH, czyli ś.p. Dennis O'Neil. Część akcji rozgrywa się w czasie ROKU PIERWSZEGO, część przed, a część trochę później. Od samego początku można jednak śmiało potraktować omawiany komiks jako dopełnienie, czy kontynuację dzieła Millera i Mazzucchieliego, tyle że tym razem bardziej ukazane od strony Bruce'a, a nie Gordona.
Po konfrontacji ze ściganym przez siebie mężczyzną na Alasce, Bruce ledwie uchodzi z życiem. Ratuje go indiański szaman i jego niezwykła opowieść o nietoperzu. Po powrocie do Gotham zakłada po raz pierwszy kostium nietoperza i rozpoczyna misję pomocy potrzebującym. Jedną z nich jest Leslie Thompson. Batman będzie musiał rozwikłać zagadkę seryjnego mordercy, zmierzyć się z nowym kultem oraz konsekwencjami zdradzenia przez siebie indiańskiej tajemnicy. W historii pojawią się również strach, poświęcenie oraz gang narkotykowy.
Batman jest jedną z tych postaci, które całkiem dobrze sprawdzają się osadzona w klimatach związanych z wszelkimi szamanami, dziwnymi rytuałami, magią voodoo, walką z wewnętrznymi demonami itp. Nie raz już go w takich opowieściach mieliśmy okazję widzieć, całkiem niedawno zresztą przy okazji wydanego w Polsce BATMAN: SEKTA. Dennis O'Neil również postanowił wejść na ten utarty i sprawdzony grunt. Jego Batman dopiero zaczyna swoją superbohaterską przygodę, dysponując ubogim wyposażeniem i pozbawiony takich luksusów, jak najnowsze gadżety czy batmobil. Polega głównie na sile własnych mięśni, nabytych całkiem niedawno od różnych mistrzów sztuk walk umiejętnościach, a także bystrości umysłu. Wygląda jak przeciętny człowiek w cudacznym przebraniu, a nie jakaś nadprzyrodzona istota o nienaturalnej muskulaturze. Zresztą więcej czasu widzimy w tym komiksie Wayne'a w cywilnych ciuchach, niż w kostiumie Batmana.
Sama zagadka odnośnie tożsamości zamaskowanego napastnika oraz Chubali nie należy do szczególnie trudnych i wytężających umysł czytelnika. Nie to jest jednak w tym wypadku najważniejsze i najciekawsze, tylko sposób ukazania próbującego ją rozwikłać przemiany głównego bohatera. Otrzymuje on ważne życiowe lekcje, nie wszystko układa się tak, jakby sobie tego życzył, a finalnie przestaje opierać się przeznaczeniu i akceptuje przyszykowany dla niego los. Przyjmuje do wiadomości, iż został dawno temu napiętnowany znakiem nietoperza. Wybiera maskę. Staje się maską. Wcześniej sam został uleczony, teraz czas uleczyć Gotham City.
Nie ma co ukrywać, że część rzeczy w tej historii kuleje, na niektóre pytania nie dostajemy jasnych odpowiedzi, a pewne rozwiązania wydają się średnio wiarygodne czy nawet głupie (np. kwestia rany od noża w finale). Nie jest to twór idealnie dopieszczony, ale z pewnością dosyć istotny, jeśli chodzi o mitologię narodzin Mrocznego Rycerza, gdyż ubogaca ją w nowe i nieoczekiwane elementy.
Ed Hannigan to imię i nazwisko, które mówią niewiele lub nie mówią kompletnie nic dzisiejszemu komiksomaniakowi. Początkowo również pomyślałem, że totalnie gościa nie kojarzę, ale jak się okazuje jednak miałem okazję spotkać kiedyś jego prace, a konkretnie czytając dawno temu kawałek runu Mike'a Grella w ramach serii GREEN ARROW. Hannigan wykonał w swojej karierze też ponad 20 okładek do BATMANA, ale ogólnie podczas swojego pobytu w DC (lata 80-90) czymś szczególnym się w historii wydawnictwa nie zapisał. BATMAN: SHAMAN to jego najważniejszy chyba projekt stworzony dla DC, gdzie naszkicował wszystkie pięć zeszytów i zaprezentował typową, oldskulową kreskę. Tusz nakładał bardziej znany John Beatty. Nie będę kłamał, że jest to styl jakoś szczególnie rozpoznawalny i wyróżniający się na tle wielu innych, bo tak nie jest. Ilustracje są poprawne, dosyć szczegółowe i od biedy nawet pasujące do atmosfery, jaka unosi się w trakcie trwania opowieści. Dominują mniejsze kadry, a układ poszczególnych stron jest dosyć standardowy. Batman ma małe uszy, nie posiada ogromnej muskulatury, a jego kostium nie robi zbyt dużego wrażenia, tylko wygląda jak przebranie stworzone samodzielnie przez dzisiejszego cosplayera. Znacznie lepiej wychodzą artyście fragmenty umiejscowione na Alasce, niż te osadzone w Gotham. Zaskakuje na pewno mocno nietypowa, niespodziewana i oryginalna kolorystyka, jak na przygody Człowieka-Nietoperza. Miałem problem z przyzwyczajeniem się do zaproponowanych tutaj barw, które aż do samego końca trochę psuły mi odbiór całości.
Na uwagę zasługuję również w tamtym okresie okładki, które namalował w całości George Pratt, i które robią jeszcze lepsze wrażenie, jeśli zestawi się je obok siebie. Tak jak na powyższej grafice.
BATMAN: SHAMAN może i nie spełni oczekiwań każdego bat-fana, ale z pewnością zadowoli zdecydowanie większą część miłośników gacka. To opowieść jak najbardziej warta uwagi, zwłaszcza dla starszego i bardziej wymagającego czytelnika, który nie szuka w komiksach o Mrocznym Rycerzu jedynie efektownego okładania ciosami, tylko tęsknie wspominającego te krótsze, mniej widowiskowe, zamknięte i skupiające się na rozwoju Bruce'a Wayne jako człowieka historie. Stosunkowo krótka, niepozbawiona wad i nie narysowana w jakiś spektakularny i zapadający w pamięć sposób historia, ale co najważniejsze dla mnie w tym wypadku - pozostawiająca uczucie satysfakcji po przewróceniu ostatniej strony. SHAMAN już nie raz i nie dwa był bliski doczekania się nowej edycji, ale zawsze coś stawało na drodze DC, aby komiks ten z zapowiedzi wycofać. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że prędzej czy później, w takiej czy innej formie, ta historia wydana zostanie w USA na nowo, a później sięgnie po nią także i Egmont. Szukacie jakiejś oldskulowej przygody z początków kariery Batmana? Sprawdźcie BATMAN: SHAMAN bo jest warty tego, aby przynajmniej dać mu szansę.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów BATMAN: LEGENDS OF THE DARK KNIGHT #1-5.
Dawid Scheibe
Dzięki za reckę! Lubię Wasze recenzje starszych komiksów. Czekam na następne. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCieszymy się, że tego typu teksty się Tobie podobają :) Staram się co jakiś czas 'odkurzać' starsze historie, a kolejna pojawi się już niedługo.
Usuń