czwartek, 1 kwietnia 2021

WONDER WOMAN 1984

UWAGA: w tekście pojawiają się spoilery. Są odpowiednio oznaczone, lecz i tak przestrzegamy.

Czy film WONDER WOMAN z 2017 roku był arcydziełem? Nie i myślę, że co do tego raczej nikt wątpliwości nie ma. Ot, taki całkiem przyjemny popcorniaczek, który co prawda nawet w kategorii filmów czysto rozrywkowych nie wybijał się ponad przeciętność, ale ostatecznie zapewniał całkiem przyjemnie spędzone dwie godzinki, co w czasach niedługo po premierze kinowej wersji LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI było dla fanów DC Comics niczym zbawienie. Wreszcie bowiem doczekaliśmy się filmu, który był po prostu ok – nie przekombinowany, nie dzielący odbiorców na dwa wrogie sobie obozy (pozdrawiam fanów Snydera), kolorowy, przaśny, z pozytywną energią, momentami naiwny i głupiutki, ale jednak spełniający wszystkie, przy czym raczej niewygórowane, oczekiwania. Słowem, Patty Jenkins dała radę. Szybko ogłoszono, że powstanie kontynuacja i wobec niej można było już jednak oczekiwać czegoś więcej, nawet jeśli z reguły drugie części filmowych cyklów nie dorównują tym pierwszym. Za kamerą ta sama reżyserka, w roli głównej ta sama aktorka, kilka ciekawych castingów, interesujący pomysł na umieszczenie akcji w latach osiemdziesiątych – czysto teoretycznie WONDER WOMAN 1984 nie miało prawa się nie udać. Ale się nie udało. O rety, jak bardzo ten film się nie udał.

No więc przenosimy się do tytułowego roku 1984. W USA jest stosunkowo kolorowo, lecz jednocześnie są to czasy szczytu Zimnej Wojny. Diana Prince nadal żyje pośród ludzi, zajmuje się ochroną zabytków i sztuki, lecz od dłuższego czasu pozostaje w ukryciu i nie działa otwarcie jako Wonder Woman. Wszystko zmienia się w momencie, gdy milioner i celebryta Maxwell Lord przejmuje artefakt, który sprawia, iż może wpływać na realizację skrytych marzeń. Te tymczasem mogą prowadzić do przerażających efektów, o czym może zaświadczyć chociażby Barbara Minerva – skromna i skryta koleżanka z pracy Diany powoli przechodzi transformację w morderczą Cheetah. Diana staje w obliczu wielkiego, światowego kryzysu, lecz z pomocą przychodzi jej Steve Trevor. Tylko jak ukochany Diany wrócił do życia?

Z reguły teksty recenzenckie o komiksach, filmach czy serialach staram się rozpocząć od wypisania tego, co w większym lub mniejszym stopniu przypadło mi do gustu. Problem jest taki, że w przypadku WONDER WOMAN 1984 nic takiego nie przychodzi mi do głowy, bo po spędzeniu tych nieco ponad dwóch godzin z owym filmem, mam w głowie wyłącznie rzeczy, które mi w nim nie zagrały. Najnowsze dzieło Patty Jenkins to jeden, ogromny chaos narracyjny i w zasadzie nic tu się kupy nie trzyma, a film przypomina zlepek luźno powiązanych, za to mocno poszarpanych scen. Postacie zachowują się bez sensu, mają nieraz kretyńską motywację, konsekwencji nie ma tu za grosz, momentami naiwność przebija wszystkie możliwe granice, wielki finał to łopatologiczne splunięcie fanom w twarz, a większość aktorów nie tylko nie wie co tu robi, ale i męczy się okrutnie w swoich rolach. Za wyjątkiem Pedro Pascala, który wciela się w Maxa Lorda – on jeden ewidentnie bawi się swoją rolą i gołym okiem widać, że cieszy go wyjście poza ramy uroczego twardziela, czyli łatki, jaką w pewnym sensie sam sobie nadał, patrząc na role w jakie się wcielał od czasów ”Gry o Tron”. Jednakże z filmowym Maxem Lordem mam jeden, podstawowy problem – ta postać nie ma absolutnie nic wspólnego z komiksowym pierwowzorem, poza imieniem i nazwiskiem. Trochę boli serduszko, gdy widzi się, iż z tak fajnego oraz dość skomplikowanego villaina, mającego na koncie kilka grubszych historii, ostatecznie zrobiono w filmie jadącego na farcie gamonia, którego SPOILER ostatecznie niczym w ”Troskliwych Misiach” pokonuje siła miłości KONIEC SPOILERA.

Z plusów filmu WONDER WOMAN 1984 od biedy wymieniłbym jeszcze, że Gal Gadot i Chris Pine nadal mają bardzo fajną, ekranową chemię. No i po tym, jak całkiem niedawno obejrzałem LIGĘ SPRAWIEDLIWOŚCI ZACKA SNYDERA, z pewną ulgą przyjąłem do wiadomości to, że gdy Wonder Woman pojawia się na ekranie, to w tle nie ma ciągle tego samego, pompatycznego i męczącego motywu muzycznego.

I to by było chyba na tyle z zalet. Cała reszta jest albo słaba, albo żenująco słaba. Niestety, wątek Cheetah nadaje się do wycięcia, bo jest potraktowany tak zdawkowo i po łebkach, jak tylko można to sobie wyobrazić. Najgorzej jednak prezentuje się chyba ogromne nagromadzenie scen tak absurdalnych, że aż ręce opadają. Już w trailerach widzieliśmy Dianę huśtającą się przy pomocy swojego lassa po błyskawicach, ale szybko okazuje się, że w samym filmie pojawiają się momenty, które to lekko przebijają. I tu wymienię takie dwie: SPOILER scenę z ”niewidzialnym samolotem”, gdzie Diana nagle przypomina sobie, że zna podstawy magii oraz moment przy pościgu Wonder Woman za Maxem Lordem, który oczywiście zawiera obowiązkową scenę z ratowaniem niewinnych dzieci tak beztrosko bawiących się na ulicy, że nie widzą i nie słyszą one nadjeżdżającej kolumny wojskowej KONIEC SPOILERA. I owszem, ktoś w tym momencie może śmiało napisać, że nie takie bzdury przechodziły już w kinie superbohaterskim, więc o co mi chodzi? Przyznałbym temu komuś rację, gdyby nie to, iż owe sceny są wyreżyserowane tak słabo, jakby Patty Jenkins celowo chciała sabotować własny film. Można podać liczne przykłady filmów z samego gatunku trykociarskiego, gdzie sprawna realizacja potrafiła niejedną głupotkę zakamuflować lub podać tak, by wydawało się to fajne, lecz niestety w WONDER WOMAN 1984 z niczym takim nie mamy do czynienia. I nie wiem co o tym myśleć, a w głowie już rodzą mi się różne teorie spiskowe, bo wierzyć mi się nie chce, iż ta naprawdę niezła reżyserka sama z siebie nakręciła takie kupsztale. Czyżby jakieś odgórne polecenia ze strony WB??? :P

WONDER WOMAN 1984 miało swoją światową premierę kilka miesięcy temu, lecz do naszego kraju legalnie Diana przyleciała dopiero dzisiaj – 1 kwietnia, a więc w Prima Aprilis. I po seansie tego filmu na HBO Go trudno nie mieć wrażenia, że ktoś wybrał taką datę celowo, bo ten film w wielu miejscach przypomina żart. Tyle tylko, że raczej taki z gatunku ”Chłop przebrany za babę”, czyli skrajnie nieśmieszny. Szkoda, naprawdę wielka szkoda, że nie udało się nawet dorównać poprzedniej części, która chociaż filmem wybitnym nie była, to przynajmniej dawała radę jako odmóżdżacz po ciężkim dniu. Tu tego po prostu nie ma, a dwie i pół godziny z filmem to po prostu ogromny zawód.

Na poprawę humoru pozostają tylko plakaty filmu, które niezmiennie świetnie się prezentują.

Krzysztof Tymczyński

1 komentarz:

  1. Ja mam wrażenie,że oglądałem jakiś inny film... Wiadro pomyj zostało wylane-gratulacje! Z krzywdą dla dobrego filmu, ale z pewnością inni frustaci po pleckach poklepią.

    OdpowiedzUsuń