poniedziałek, 23 grudnia 2024

RONIN

Nazwisko Franka Millera odbija się echem w środowisku komiksowym już od dziesięcioleci. Nie jest to niczym dziwnym. Zawsze był jednym z fundamentalistów branży komiksowej. Nawet jeśli ktoś jakimś cudem jeszcze nie czytał jakiegoś tytułu spod pióra Millera, zapewne o poszczególnych historiach słyszał. Scenarzysta zatarł nieraz szlaki w komiksie mainstreamowym i wyznaczył pewne standardy, których inni twórcy trzymają się po dziś dzień.

I choć jego koronnym dziełem jest Rok pierwszy, czy Powrót Mrocznego Rycerza, które na nowo przedefiniowały postać Batmana, tak pisarz ma również na swoim koncie prześwietne Sin City, czy trochę mniej lubianą Elektrę: Zabójca, a taki Daredevil to kopalnia pomysłów dla nowego pokolenia twórców ekranowych. Nie można jednak go gloryfikować, bowiem pamiętajmy o wszystkich sequelach Powrotu Mrocznego Rycerza, które ani trochę nie powtarzają artystycznego sukcesu oryginału.

W tym wszystkim gdzieś skrywa się pewien bezkompromisowy, klasyczny już komiks, który DC wydało na przełomie lat 1983-1984. Jest nim Ronin. Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Egmont, dzięki któremu czytacie teraz tę recenzję.

Gdy znamy już inne dzieła Millera, podczas lektury Ronina dostrzeżemy, że komiks stanowi kwintesencję stylu artysty. Warto jednak nadmienić, że album powstał jeszcze zanim  zaproponowano mu pracę przy Batmanie, zatem to tak naprawdę ten komiks jest jeszcze pewnym szkicem tego, czego czytelnicy mogli się wówczas spodziewać.

Miller bowiem tutaj eksponuje swój narracyjny kunszt i dobitnie pokazuje, czego on sam szuka w komiksie. Tym samym już na wstępie zażyczył sobie, aby była to miniseria. Chcąc opowiedzieć historię o Roninie, poprosił wydawców, aby zeszyty komiksowe nie były szyte standardowo, a miały swój grzbiet, by były kreowane na kolejne części cyklu książkowego. W tych czasach bowiem nie myślano jeszcze o komiksach w perspektywie powieści graficznych. Zamknął się na jedynie sześć zeszytów, które teraz wchodzą w skład nowego wydania od Egmontu.

Ronin jednak nie jest standardową opowieścią o Roninie, umiejscowioną w czasach feudalizmu. Stanowi to bezpośrednie zderzenie dwóch linii czasowych. Przeszłość skupiona jest na samuraju, który po starciu z demonem Agat i po śmierci jego władcy zostaje osamotnionym wojownikiem bez imienia, tytułowym Roninem, który poprzysięga zemstę na kreaturze. Niedaleka przyszłość z kolei to pejzaż powojennego, dystopijnego Nowego Jorku. Tutaj obserwować nam będzie korporację Aquarius Complex, która przygotowuje się do wypuszczenia niebezpiecznej dla ludzkości technologii. Na jej drodze stają niepełnosprawny telepata Billy, wraz z Casey McKenną, dowódczynią ochrony. Światy te zderzają się ze sobą.

Ronin, wcielony w ciało Billy’ego, zaczyna walczyć z Agatem, również odrodzonym w przyszłości. Jednocześnie w tle toczy się intryga związana z Aquariusem, kontrolowaną przez sztuczną inteligencję Virgo.

Miller podejmuje w swoim komiksie motyw honoru i odkupienia, oraz tożsamości człowieka podczas swojego starcia z technologią. Czym jest rozwój cywilizacyjny i jaki może mieć długotrwały skutek dla ludzkości? Na to pytanie autor zdaje się odpowiedzieć w sposób wyjątkowy. Tak naprawdę wykorzystuje swoje japońskie inspiracje, aby nadać historii pewnej symboliki. Wszystko jest kreowane przez nieuchronne przeznaczenie, które goni za bezimiennym Roninem.

Tym samym dostajemy swoisty cyberpunk, z prześwietnym balansem w postaci scen w feudalnej Japonii. W opowieści nie ma tylko miejsca na komentarz wobec wyniszczającej nas technologii, wobec której wszyscy stajemy się niepodlegli, ale także i stanowi cudowną opowieść o zemście.  Nieraz pozostawia otwarte wątki, dając czytelnikowi przestrzeń na własne przemyślenia i reinterpretacje. To wszystko składa się na prześwietną mieszankę samurajskiej epiki i futurystycznej dystopii.

Nie mogę jednak pozostać w pełni entuzjastyczny. Miller ma bowiem specyficzne pióro. Pomimo cudownej otoczki w postaci zderzenia dwóch okresów historycznych, autor w wyjątkowy dla siebie sposób pokazuje, jak sam traktuje komiks jako reinterpretację. Część dialogów nie ma klasycznego ułożenia, co z jednej strony pozwala wejść jeszcze bardziej w tę historię i stanąć na miejscu bohaterów. Z drugiej niestety niejednokrotnie potrafiłem zagubić się i odejść od głównego konfliktu poszczególnych scen. Nie podobało mi się to już w jego Elektrze, choć tam cały ten narracyjny chaos odbierałem za odzwierciedlenie pewnych narkotycznych wizji bohaterów, choć tam współgrało to cudownie z ilustracjami Sienkiewicza.

Co do warstwy graficznej, także trudno jest wydać jednoznaczny werdykt, szczególnie mając na uwadze czasy, w których komiks powstawał. Trącą one tym wszystkim, co jest kojarzone z Frankiem Millerem, bowiem to on też odpowiada za wygląd komiksu. Prześwietnie buduje nimi napięcie i rozkłada je na komiksowej planszy. Sprawnie wplata onomatopeje, dzięki czemu nie uderzają po oczach, jak w większości komiksów. Cudownie buduje te kadry, które rozkłada na całą stronę.

Niestety jednak często są one mocno nieczytelne, ze względu na cienie w postaci zbyt dużego nagromadzenia kresek. Ilustracje starają się być wyjątkowe i detaliczne, w rezultacie jednak pokryte są mazakami, które w niestaranny sposób zakrywają to co najważniejsze, wraz z konturami. Twarze Millera nie ukazują konkretnych emocji, przynajmniej w finalnym efekcie. Dla kontrastu ilustrator sprawnie buduje sceny walk, pozbawione często słów, skupione na planach i detalach, co w rezultacie wygląda, jakby Miller inspirował się niejednym samurajskim filmem. W tym jednak też wszystko jest pomazane i koślawo poskreślane, co wybija nawet z tych najbardziej krwistych fragmentów.

Kolory nałożone przez Lynn Varley położone są w zmysłowy sposób, lecz nieraz nie wpasowują się w kontury nakreślone przez Millera. Kolorystka świetnie rozkłada jednolite barwy, szczególnie podczas brutalnych scen walki Ronina z Agatem. Nieraz wykorzystuje patos zaszyty w danej scenie, często niestety za słabo gra kontrastem, co w rezultacie też potrafi wybić. Jestem natomiast przekonany, że w latach 80. mógł być to jeden z lepiej zilustrowanych komiksów, co dodatkowo sugerują krótkie recenzje wrzucone w dodatkach. Ronin skradł serca takim twórcom, jak John Byrne, George Perez, Chris Claremont czy sam Harlan Ellison.

Mimo wszystko Ronin to historia, którą wręcz trzeba znać, jeśli tylko jest się czytelnikiem współczesnego komiksu. Frank Miller cudownie balansuje pomiędzy enigmatyczną przeszłością i równie zagadkową przyszłością. Dzięki temu mamy do czynienia z wyjątkowym, epokowym wręcz komiksem, który stanowi cudowny kamień milowy, na drodze do współczesnej powieści graficznej. Świetna opowieść o zemście i soczysty cyberpunk w jednym. Pomimo pewnych wad i kilku wybijających z historii aspektów, lektura komiksu pozostanie we mnie na długo.

Album otrzymany do recenzji od wydawcy, co nie ma wpływu na powyższą opinię.

Omawiany komiks zawiera materiał z oryginalnych komiksów RONIN #1 - 6 (1983/84). Do kupienia m.in. w sklepie Egmontu lub na ATOM Comics.

Autor: Wiktor Weprzędz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz