Niby ten sam Batman, ale jakby całkiem inny.
BATMAN CONFIDENTIAL to jeszcze jedna z serii o Mrocznym Rycerzu, oferujących inne spojrzenie na pierwsze lata działalności gacka oraz opowiadających na nowo klasyczne, ważne momenty w karierze tego superbohatera. Wystartowała w roku 2006 i była w dużej mierze kontynuacją zakończonego ongoingu BATMAN: LEGENDS OF THE DARK KNIGHT. Niedawno zrecenzowałem pierwszy story arc w ramach BATMAN: LOTDK, natomiast tym razem przyszedł czas, aby przybliżyć nieco inauguracyjną historię z CONFIDENTIAL, za którą odpowiadał duet Andy Diggle (scenariusz) oraz Whilce Portacio (ołówek). Minęło wprawdzie kilka ładnych lat od mojej pierwszej styczności z RULES OF ENGAGEMENT, ale praktycznie nic nie zmieniło się w kwestii oceny tego zbioru. Nie znacie i zastanawiacie się być może nad ewentualnym zakupem, bo częste widnieje w różnych promocjach? Mam nadzieję, że poniższa opinia pomoże Wam w decyzji.
Zamknięte i niepowiązane ze sobą historie, rotacja zespołów twórczych, odmienny klimat i skupianie się za każdym razem na innych "wycinkach" z kariery Człowieka Nietoperza. Tym charakteryzowała się przez pięć lat ta seria, w ramach której powstały różnej jakości opowieści. Na pierwszy ogień poszedł Andy Diggle i jego dosyć nietypowy jak na batmanowe realia pomysł, polegający na skrzyżowaniu się ścieżek głównego bohatera z tymi, jakimi podąża Lex Luthor. Bruce działa już ponad rok jako zamaskowany obrońca Gotham City. Nie ma u jego boku jeszcze Robina, a Jim Gordon nie do końca jest przekonany co do zamiarów i uczciwości Batmana. Tymczasem śledztwo w sprawie brutalnego zabójstwa młodej kobiety szybko obiera nieoczekiwany kierunek, gdy w grę wchodzi użycie nowoczesnej broni. Luthor, techniczne nowinki, roboty i walka o kontrolę nad siłami zbrojnymi USA. To wszystko zawarto na kartach sześciu zeszytów, gdzie akcja gna jak szalona do przodu wedle zasady, że ma być efektownie, głośno, wybuchowo i widowiskowo.
Bez dwóch zdań to nie jest naturalna i częsta sytuacja, kiedy Mroczny Rycerz zamiast skradać się za jakimś przestępcą w ciemnych i niebezpiecznych uliczkach swojego miasta, staje do walki z armią uzbrojonych robotów. W takich klimatach znacznie lepiej odnalazłoby się kilku innych herosów z Supermanem na czele (swoją drogą ciekawe, że nie wspomniano tutaj o nim, a raczej o jego nieobecności), ale autor postanowił umieścić w centrum fabuły właśnie Batmana. Lex Luthor to z jednej strony bardzo oryginalny i nieoczywisty przeciwnik dla gacka, ale jakby popatrzeć na to od strony Bruce'a Wayne biznesmena, to już całość ma trochę więcej sensu i logiki. Wszak obaj to miliarderzy kierujący liczącymi się, potężnymi firmami, co scenarzysta umiejętnie wykorzystał do stworzenia wątku związanego z walką o kontrakt na uzbrojenie z departamentu obrony. Lex oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie pokazał w pewnym momencie swojego prawdziwego oblicza, co doprowadza do jednej wielkiej bitwy z Batmanem i armią żołnierzy USA.
O ile początkowe fragmenty dawały jeszcze nadzieję na coś bardziej sensownego i ambitnego, o tyle dalej już fabuła okazała się dosyć prostacka, momentami niechlujna i nastawiona jedynie na ukazanie widowiskowej naparzanki. Scenarzysta ewidentnie nie wysilił się jeśli chodzi o motywacje Luthora, który robi co robi bo... tak, bo jest zepsuty do szpiku kości, bo ma taki kaprys, bo w obliczu porażki i tak nikt mu nic nie będzie mógł zarzucić. Lepiej wypada wplecenie w całość genezy wybranych bat-gadżetów (m.in. batwinga, bat-motoru) i pokazanie, jak tytułowy bohater nauczył się doceniać wykorzystywanie nowinek technicznych w swojej walce ze złem.
Ilustracje w omawianym komiksie stoją co najwyżej na poprawnym poziomie. Whilce Portacio nigdy nie należał do moich ulubionych rysowników, a jego wersja Batmana jedynie potwierdza moje dotychczasowe, niezbyt dobre zdanie na temat tego artysty. Brzydki kształt maski Mrocznego Rycerza i ten wyraz twarzy, z ciągle zaciśniętymi w grymasie złości zębami. Niezbyt wychodzi mu rysowanie ludzkich twarzy, przez co wszyscy wyglądają na brzydali, a do tego te słabo pasujące akurat do tej opowieści podkrążone czy przyciemnione oczy (być może wina takiego stanu rzeczy leży po stronie inkera) i charakterystyczne fryzury. Bruce nawet przez moment nie mieści się wizualnie w ogólnie przyjętych przez lata kryteriach, jeśli chodzi o wygląd tego bohatera. Pozostałe elementy, jak widok miasta, pojazdy, czy roboty prezentują się już jednak znacznie lepiej, ale widać, że Portacio w wielu przypadkach idzie na łatwiznę i niezbyt przykłada się do kreowania drugiego planu. Wygląda na to, że trzeba należeć do zagorzałych fanów kreski Portacio, aby docenić jego wkład w tą historię, bo ja nic powalającego w warstwie graficznej RULES OF ENGAGEMENT nie dostrzegam.
Nie ma co się oszukiwać - to nie jest typowy komiks o Batmanie. To nie jest też komiks, jaki powinien obowiązkowo przeczytać i znać miłośnik Mrocznego Rycerza. To jedynie taka egzotyczna ciekawostka wprowadzająca przy okazji w nowy sposób znane elementy batmitologii. Więcej rzeczy mnie od tej historii odrzucało (w tym rysunki), niż do niej przyciągało, dlatego nie mogę jej polecić jako lekturę dla bardziej wymagającego czytelnika, a już zwłaszcza dla wielbicieli tych detektywistycznych i mrocznych klimatów. Coś raczej dla fanów niestandardowych rozwiązań z udziałem Batmana na pierwszym planie i amatorów szybkiej, prostej oraz niezobowiązującej rozrywki. Andy Diggle potrafi pisać dobre rzeczy, a opowieść wydana w ramach BATMAN CONFIDENTIAL się do nich nie zalicza.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów BATMAN CONFIDENTIAL #1-6.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz