"Judgment is in progress. Be without fear"
ABSOLUTE GREEN LANTERN to ostatni (jak na razie) tytuł, który wystartował w ramach Absolute Universe. Tytuł, na który nie ukrywam mocno czekałem, gdyż jako miłośnik kosmicznych klimatów od DC chętnie sprawdzam wszystko, co jest z tym związane, zwłaszcza gdy dotyczy to Green Lanternów. Scenarzysta Al Ewing oraz rysownik Jahnoy Lindsay połączyli w ramach tego projektu swoje siły, aby zaprezentować nam nową, autorską wizję tego, jak wygląda zakątek poświęcony Zielonym Latarniom w alternatywnym, stworzonym za sprawą Darkseida świecie. Niedawno ukazał się szósty numer tej serii, a zatem jest to dobra okazja, aby podsumować dotychczasową pracę wspomnianych twórców i sprawdzić, jak ABSOLUTE GREEN LANTERN prezentuje się na tle pięciu pozostałych komiksów z Absolute Universe.
Korpus Zielonych Latarni? - brak
Zielony pierścień mocy? - brak
Siła woli? - brak
Tajemniczy kosmita pojawia się nagle w miasteczku Evergreen w stanie Nevada, powodując przerażenie wśród mieszkańców i zamykając ich w czymś na kształt zielonej kopuły. Potężny Abin Sur oznajmia, że przybył, aby ich osądzić. Cokolwiek miałoby to oznaczać. W pewnym momencie sprawy przybierają tragiczny w skutkach kierunek, o których skrywający cały czas jedną dłoń w kieszeni, przestraszony i dziwnie zachowujący się Hal Jordan chce jak najszybciej zapomnieć. Podobnie jak emanująca zielonym światłem Sojourner Mullein. Co tak naprawdę zdarzyło się w Evergreen, jaką misję realizuje Abin Sur, a także komu uda się przezwyciężyć strach i dostąpi oświecenia?
O ile byłem bardzo ciekawy tego, w jaki sposób Ewing podejdzie do kwestii Zielonych Latarni, o tyle pierwsze przykładowe grafiki oraz dokładniejsze opisy ostudziły mój zapał i nie wzbudziły oczekiwanej ekscytacji. Podchodząc do pierwszego zeszytu nie miałem zatem jakichś strasznie wygórowanych oczekiwań, a raczej coś na zasadzie - najwyżej zostanę pozytywnie zaskoczony.
Znane postacie, w większości osadzone w zupełnie nowych dla siebie rolach. Początkowo najwięcej miejsca poświęcone zostaje Halowi Jordanowi, którego spotykamy zagubionego, przestraszonego i bezsilnego wobec tego, co go niedawno spotkało. Słyszy jakiś dziwny głos, dzierży śmiercionośną broń, a do tego ludzie którzy stają na jego drodze zachowują się zgodnie ze schematem, którego chciał za wszelką cenę uniknąć. Bo przecież chciał dobrze, ale najwyraźniej wszystko popsuł. Strach Jordana spotęgowany jest dodatkowo kontaktem z tajemniczym Abinem Surem, który wygląda jak klasyczny kosmita wyjęty z jakiegoś horroru, przypominający trochę wynik eksperymentu na filmowym Obcym i na pierwszy rzut oka mający nie najlepsze intencje wobec Ziemian. To zupełnie nowe, oryginalne spojrzenie na Abina Sura, który powtarza te same, niezrozumiałe kwestie, generując wśród ludzi typowe w tego typu sytuacjach zachowanie. A mianowicie - kiedy czegoś nie znamy i nie rozumiemy, to uznajemy to za zagrożenie. I jak na ironię - w tym przypadku to nie cudacznie wyglądający kosmita, ale ludzie z własnej winy wyrządzają sobie krzywdę. Kwestia tego, skąd Hal oraz szukająca go i świecąca się na zielono Jo maja swoje moce, wiąże się z dziwnymi wydarzeniami, jakie rozegrały się kilka dni wcześniej w Evergreen. I to właśnie w kolejnych zeszytach stopniowo, w ramach flashbacków, odkrywamy dokładny przebieg wydarzeń, które na zawsze zmieniły życie Hala, Jo, ale także Johna Stewarta oraz Guya Gardnera. A wszystko spowite jest dosyć przyjemną w odbiorze i podkręcającą pesymistyczny klimat mroczną, ponurą, tajemniczą otoczką.
Historia snuta przez Ewinga prowadzona jest w bardzo wolnym tempie, przez co traci w moich oczach i wydaje się, że przez pierwsze trzy rozdziały kwestia spotkania z Abinem Surem stoi niemal w miejscu. Ten wątek powinien już się na tym etapie zamknąć. Mnożą się pytania, a odpowiedzi/konkretów dostajemy niewiele. Trudno w taki sposób utrzymać zainteresowanie czytelnika, który siłą rzeczy robi się niecierpliwy, a do tego cliffhangery nie są z gatunku tych, po których opada szczęka z wrażenia i wręcz nie można doczekać się kontynuacji. Na szczęście począwszy od czwartego rozdziału scenarzysta zaczyna częstować nas oczekiwanymi odpowiedziami, a cały swój plan wyjawia i karty na stół wykłada w przełomowym oraz zdecydowanie najciekawszym rozdziale szóstym. Trochę trzeba było czekać, ale cierpliwość zostaje nagrodzona i dostajemy odpowiedzi na kluczowe pytania, jakie dręczyły nas od samego początku. I jest to bez wątpienia oryginalne, świeże oraz unikalne podejście, które wywraca do góry nogami całe spektrum emocji, jakie znaliśmy do tej pory, budując zupełnie inną hierarchię. Kto umarł, a kto żyje? Czym jest zielona latarnia? Czym jest Oa? Co oznacza imię Abin Sur? O co chodzi z kolorami? Kto/co jest największym zagrożeniem? Wszystko, albo prawie wszystko, staje się jasne. I jak męczyłem się momentami z niektórymi fragmentami poszczególnych numerów, tak w sumie jestem zadowolony z tego, co otrzymałem we wspomnianym szóstym rozdziale. Przynajmniej wiadomo, na czym stoimy, i czy warto dalej śledzić to, co Ewing oraz Lindsay chcą nam dalej zaproponować.
Z warstwą graficzną mam od początku ten sam problem. To po prostu nie moja bajka. Jahnoy Lindsay (odpowiada za ołówek, tusz oraz kolory) dysponuje bowiem mocno webtoonową kreską, która niezbyt dobrze sprawdza się w takich spokojnych, przyziemnych fragmentach, zwłaszcza kiedy trzeba zaprezentować ludzkie twarze oraz mimikę/emocje poszczególnych bohaterów. Wygląda to po prostu sztucznie. Lepiej prezentuje się to w bardziej dynamicznych scenach, gdzie mamy do czynienia z kolorowymi (głównie zielonymi) rozbłyskami/ fajerwerkami świetlnymi, czy starciami z udziałem Jo oraz Hala. Kilka scen rzeczywiście robi wrażenie, ale niestety większość ilustracji to po prostu poprawnie wykonane prace i nic więcej. Do tego poziom jest moim zdaniem nierówny i lepsze plansze przeplatane są tymi słabszymi jakościowo. Ogólnie mam wrażenie, że Lindsay to nie jest właściwa osoba na właściwym miejscu i komiks zyskałby bardziej w moich oczach, byłby przyjemniejszy w oglądaniu, gdyby inny artysta podjął się zadania zilustrowanie pomysłów Ala Ewinga. Plus jest taki, że jak mało kto w dzisiejszych czasach, Jahnoy Lindsay był w stanie narysować wszystkie sześć zeszytów bez wspomagania się do tej pory zastępcą.
Oczywiście śledzę i nadal będę śledził wszystkie serie posiadające słowo 'Absolute' na okładce, bo to udana i potrzebna linia oferująca przyjemne w odbiorze i zróżnicowane tematycznie komiksy. Są wśród nich jednak takie, które zachwycają mnie bardziej, i takie które niczego nie urywają podczas lektury. Tak jak swój osąd przeprowadził Abin Sur, tak każdy czytelnik osądzi oczywiście na tym etapie ABSOLUTE GREEN LANTERN po swojemu, ale ja komiks ten - razem z ABSOLUTE FLASH - umiejscowiłbym w drugiej lidze tytułów osadzonych w Absolute Universe. Fabularnie i wizualnie jest to bowiem poziom daleki od tego, co otrzymałem w rewelacyjnych ABSOLUTE: WONDER WOMAN, czy ABSOLUTE: MARTIAN MANHUNTER, przy których lekturze zabawa była (jest) przednia. Tutaj natomiast do połowy jest tak sobie, a potem po prostu okej.
Mam nadzieję, że skoro scenarzysta wyklarował nam już swoją wizję, to teraz całość ruszy jakoś mocniej i konkretniej z kopyta do przodu, oraz że powodów do narzekań będę miał znacznie mniej. Chociaż nie jest to dla mnie seria typu 'must have', to jednak nadal jestem ciekaw tego, jak dalej potoczy się akcja i kto jaką rolę odegra w zbliżającej się dużymi krokami konfrontacji.
Recenzja oparta na materiale zawartym w zeszytach ABSOLUTE GREEN LANTERN #1 - 6. Wydanie zbiorcze w MIĘKKIEJ lub TWARDEJ oprawie do wyboru (premiera obu nastąpi 9 grudnia), znajdziecie w sklepie ATOM Comics.
Autor: Dawid Scheibe




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz