sobota, 5 grudnia 2015

BATMAN: NARODZINY DEMONA

Recenzja komiksu BATMAN: BIRTH OF THE DEMON wydanego w Polsce przez Egmont jako BATMAN: NARODZINY DEMONA.


Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że komiks ten jest po prostu polskim wydaniem słynnej powieści graficznej Dennisa O’Neila i Norma Breyfogle’a, w rzeczywistości jednak oprócz tytułowej historii znajdziemy tu również dwie inne, ze scenariuszem Mike W. Barra. Wszystkie one połączone są postacią Ra’s Al-Ghula, którego poczynania napędzają fabułę każdego z nich. Jednak, jako że poza tym są one ze sobą praktycznie niepowiązane i czytać je można zupełnie niezależnie od siebie, to ocenię każdą z nich z osobna.

W pierwszej z nich – Synu Demona – Batman oraz Ra’s zmuszeni są połączyć swe siły przeciw wspólnemu wrogowi, dawnemu protegowanemu tego drugiego, Quayinowi. Jest on bardzo ciekawym czarnym charakterem, którego losy są wykrzywionym odbiciem losów samego Bruce’a i stanowi dla niego oraz Al-Ghula godnego przeciwnika. Sam główny wątek jest ciekawy i sprawnie poprowadzony, choć bardziej przypomina fabuły filmów z Bondem niż tradycyjne opowieści o Mrocznym Rycerzu. Jednak przyglądając się bliżej, znajdzie się tu trochę wad czy dziur logicznych. Bardzo po macoszemu potraktowana jest też sprawa morderstwa, za sprawą którego Batman miesza się w tą całą aferę. Nie dość, że jej rozwiązanie sprawia wrażenie, jakby scenarzyście nagle pod koniec przypomniało się, że nie zamknął tego wątku i postanowił się z tym uporać dosłownie na jednej stronie, to jeszcze wskazówka, która naprowadziła Mrocznego Rycerza na tożsamość mordercy, jest kompletnie idiotyczna. No ale to w zasadzie jedyne rzeczy, do których można się przyczepić, bowiem reszta to solidna historia w starym stylu. Ciekawostką jest też jeden z pobocznych wątków, który miłośnikom runu Morrisona w BATMANIE może wydać się dziwnie znajomy. Natomiast jeśli chodzi o stronę graficzną, to odpowiedzialny za nią Jerry Bingham wypada tu świetnie, a niektóre plansze są naprawdę piękne.

Niestety następująca po niej Narzeczona Demona nie dorównuje swej poprzedniczce. Fabuła nasuwa skojarzenia z przygodami najlepszego agenta 007 w jeszcze większym stopniu niż przy okazji Syna…, tym razem jednak rolę szaleńca chcącego zniszczyć świat odgrywa sam Ra’s. O ile jednak tam wpadek scenariuszowych było ledwie kilka i nie przeszkadzały one zbytnio w lekturze, to tym razem opowieść jest nimi wypełniona po brzegi. Część z nich się powtarza, tak jak np. absurdalne rozwiązanie zagadki kryminalnej, nasuwające skojarzenia z łamigłówkami Riddlera z serialu z lat 60. Większość jednak jest całkowicie nowa. Najbardziej frustrowała mnie chyba postać Evelyn, czyli tytułowej narzeczonej. Jest ona podupadłą gwiazdą filmową, którą z niewiadomych powodów Al-Ghul uczynił swą wybranką. Co więcej, ona również zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia, gdy ten tylko włamuje się do jej domu i staje się mu absolutnie posłuszna. Często zresztą Barr idzie na łatwiznę. Najjaskrawszym tego przykładem jest sposób w jaki Batman odnajduje ukrytą bazę Ra’sa. Otóż zamachowiec wysłany na niego okazuje się być w posiadaniu samolotu, który automatycznie nakierowuje się na rzeczona kryjówkę. Z fragmentem tym związana jest także niezamierzenie zabawna scena, w której podszywający się pod niedoszłego zabójcę Bruce ukrywa strój Batmana pod jego skórą. Mógłbym takie głupoty wymieniać jeszcze długo, ale muszę przyznać, że w tej historii znajdą się i jaśniejsze punkty. Najważniejszym z nich jest Brant Carmody – naukowiec współpracujący z Ra’s Al-Ghulem. Wśród gromady papierowych bohaterów jawi się on jako jedyna postać z krwi i kości, niejednoznaczna i budząca sympatię mimo jego konszachtów z czarnym charakterem. W sumie tylko jego wątek budzi jakiekolwiek emocje, bowiem co do reszty to przecież i tak wiemy, że ostatecznie Mroczny Rycerz pokona swego adwersarza i uratuje świat. Rysunkami w tej historii zajmuje się Tom Grindberg i choć wywiązuje się on ze swego zadania całkiem nieźle, to jednak jest zdecydowanie najsłabszym ilustratorem pracującym nad opowieściami z tego tomu. Ot, po prostu przeciętna kreska nie wyróżniająca się niczym specjalnym.

No i w końcu możemy przejść do głównego dania, jakim są Narodziny Demona. Ta część trylogii zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych. O’Neil nie opisuje tu po prostu kolejnego starcia Batmana i Ra’sa, które wprawdzie ma miejsce, ale jest jedynie ramą dla właściwej historii. A tą jest origin Al-Ghula, co samo w sobie czyni ją wartą przeczytania dla każdego miłośnika Gacka. Gdy poznajemy młodego człowieka, który w przyszłości zostanie jednym z największych wrogów Mrocznego Rycerza, ten wiedzie szczęśliwe życie u boku pięknej małżonki jako medyk na dworze sułtana Salimba. Jednak gdy syn sułtana zapada na śmiertelną chorobę, na którą nie ma lekarstwa, uproszony przez zrozpaczonego możnowładcę medyk decyduje się na próbę uratowania jego życia przy pomocy odkrytej przez niego mistycznej kuracji z użyciem prototypowej jamy łazarza. Wprawdzie udaje się go uratować, ale lekarz płaci za to straszliwą cenę, co popycha go na drogę zemsty. Scenarzysta naprawdę przyłożył się do swej pracy, dzięki czemu otrzymaliśmy świetny, trzymający w napięciu komiks. Ostrzec jednak muszę co wrażliwszych czytelników, że jest on miejscami naprawdę brutalny (mord na noworodku, bezczeszczenie zwłok, kąpiel żywcem w kwasie) i to nawet jak na standardy mrocznych zazwyczaj opowieści o Batmanie. Jednak nawet taki stary wyjadacz jak O’Neil nie uniknął dwóch drobnych potknięć, które pojawiają się pod koniec albumu. Pierwszym z nich jest swoisty epilog originu, dziejący się kilkaset lat później, który absolutnie nic nie wnosi i spokojnie można by się go pozbyć. Natomiast drugim jest samo zakończenie historii, przesadnie oniryczne i surrealistyczne, że po jego przeczytaniu trudno stwierdzić co się w ogóle stało.  Jednak nawet te wady nadrabiane są z naddatkiem przez wspaniałe malarskie ilustracje Norma Breyfogle’a. To prawdziwa uczta dla oczu i gratka dla każdego miłośnika jego talentu. Wspina się on tu na wyżyny swego talentu i dla nich samych warto mieć ten tom.

To mój pierwszy komiks Egmontu spod szyldu DC Deluxe, jaki czytałem i jest nieźle, choć bez rewelacji. Cieszy zwłaszcza twarda płócienna okładka  oraz bardzo dobry papier, ale dodatki zostawiają sporo do życzenia – ledwie kilka stron z okładkami różnych wydań zebranych w tym tomie powieści graficznych oraz posłowie autorstwa Kamila Śmiałowskiego. Po czymś mającym w nazwie Deluxe chciałoby się jednak czegoś więcej.

Tak jak wspominałem wcześniej, warto mieć ten album choćby i dla samych tytułowych Narodzin Demona, które otrzymałyby ode mnie z łatwością 5/6. Jednak uwzględniając obecność także pozostałych dwóch historii, ocena całości będzie musiała być jednak nieco niższa. Nie zmienia to faktu, że polecam ten tom z całego serca.

4/6  

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów BATMAN: SON OF THE DEMON, BATMAN: BRIDE OF THE DEMON oraz BATMAN: BIRTH OF THE DEMON.

Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Egmont Polska za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

Tom BATMAN: NARODZINY DEMONA znajdziecie w sklepie ATOM Comics.

Tomasz "Buddy Baker" Kabza


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz