Przy okazji recenzji poprzedniego
tomu LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI wspominałem, że nie lubię znęcać się nad kiepskimi
komiksami. Jakie zatem złe emocje musi budzić we mnie ta seria, skoro na tym
etapie zaczynam czuć pewnego rodzaju satysfakcję, gdy mogę na nią bez
skrępowania popsioczyć?
Do Maszyn Zagłady, które ukazały się w Polsce w październiku zeszłego
roku, podchodziłem jeszcze ze względnie „czystą głową”. Naturalnie docierały do
mnie liczne negatywne opinie na temat JUSTICE LEAGUE Bryana Hitcha, ale i tak
zdecydowałem się dać temu tytułowi szansę. Niemożliwe przecież, żeby tak
istotna pozycja z linii DC Rebirth była zupełnie pozbawiona plusów. A jednak.
Tak jak nie dało się ich znaleźć w pierwszym tomie, tak nie da się też w
drugim.
Epidemia powiela bowiem niemalże wszystkie błędy poprzednika i
dokłada do nich jeszcze trochę typowej dla tej serii niezręczności i
nieudolności. Śledząc przygotowaną przez Hitcha historię, ciężko oswoić się z
myślą, że mamy tu do czynienia z komiksem, pod którym podpisał się – bądź co
bądź – fachowiec. Scenarzysta JUSTICE LEAGUE ma w końcu całkiem bogate CV,
obejmujące kilka naprawdę sporych tytułów wydawanych przez DC i Marvela. W
trakcie lektury nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że obcuje się z
dyletanckim fanowskim tworem. Takim, którego autor ma może i dobre chęci, ale
niestety… za grosz talentu. To odważna teza, której wolałbym nie stawiać, ale Epidemia nie wysuwa przeciw niej żadnych
argumentów.
Już pierwsze strony dają jasno do
zrozumienia, że na jakąkolwiek poprawę nie ma co liczyć. Otwierająca tom
historia pełna jest patosu i koszmarnie skonstruowanych dialogów. Liga
Sprawiedliwości walczy na jej łamach z tajemniczą istotą, która działa na ludzi
w podobny sposób, co gaz Scarecrowa. Bohaterowie muszą wykazać się ogromną
wolą, żeby pokonać swój strach, odeprzeć atak monstrum i po raz kolejny
uratować świat. Okoliczności sprzyjają oczywiście temu, żeby poświęcić chwilę
na powierzchowne, bardzo ogólne zarysowanie psychologii naszych bohaterów.
Kompetentny scenarzysta zapewne wykorzystałby je do tego, żeby uczynić z tych
posągowych herosów przystępne dla czytelników postacie. Żeby, poprzez
zaprezentowanie ich obaw i motywacji, nadać im ludzkie rysy.
Hitch poniekąd także stara się to
zrobić. Jako że jednak kompletnie brak mu wyczucia, wszystkie te wyżej
wspomniane elementy scenariusza wypadają boleśnie nienaturalnie. Członkowie
Ligi wymieniają między sobą komunikaty jak pozbawione emocji roboty lub
przeciwnie – jak egzaltowane nastolatki. Na jakiej podstawie czytelnik ma
uwierzyć, że byliby gotowi poświęcić dla siebie życie, skoro łączące ich
relacje nie są niczym podparte? Fakt, że należą do tej samej drużyny wcale nie
załatwia sprawy.
W LIDZE SPRAWIEDLIWOŚCI nie ma
miejsca na niuanse czy też subtelności. Zamiast czynów, bohaterów definiują
słowa. To jeden z tych komiksów, w których przerażony bohater będzie mówił nam
wprost: „Jestem przerażony”. Przykładowo, zaraz po krótkiej walce na początku
tomu, Superman mówi do Lois, że Batman ciągle mu nie ufa. Jak myślicie, czy
autor zasygnalizował to wcześniej, tak żeby czytelnik również mógł to dostrzec?
Oczywiście, że nie, a przecież wystarczyłby do tego jeden kadr, pokazujący
drobne nieporozumienie na polu bitwy.
Pierwsza z dwóch zebranych w tym
tomie historii wykorzystuje również ograny motyw kontrolowanego przez złe moce
superbohatera. „Człowiek ze Stali” i spółka tracą nad sobą kontrolę i zaczynają
wzajemnie się atakować. Gdy problem się rozwiązuje, wszyscy nagle o tym
zapominają. Opinia publiczna nie traci zaufania do herosów, mimo że niektórzy z
nich jeszcze przed chwilą planowali twardą ręką zaprowadzać pokój na świecie.
Superman prawie zabija Batmana, ale nijak nie wpływa to na ich relacje. Jak to
w ogóle możliwe? Przecież Hitch opierał ją na dystansie i braku zaufania! Takie
coś powinno tylko pogłębić ich spór.
Dopiero w drugiej historii
scenarzysta przypomina sobie, że działania bohaterów mogą mieć przecież jakieś
konsekwencje. Efekt ponownie jest dość nieudolny, bo ostatecznie okazuje się, że
„antagonista” nie ma Lidze nic za złe, a za wszystkim stoi tak naprawdę
przypadek. Koniec końców fabuła zamienia się więc w superbohaterską „naparzankę”.
Im więcej wymyślnych złoczyńców kosztem sensownego konfliktu, tym lepiej.
Prawda?
Jeśli pierwszy tom nie wystarczył,
żeby zniechęcić Was do tej serii, drugi powinien już przelać czarę goryczy. W
momencie, w którym na rodzimym rynku ukazuje się cała gama kapitalnych komiksów
wydawnictwa DC (już za moment na półki trafi np. fenomenalny drugi tom WONDER
WOMAN), LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI jawi się na ich tle jako czarna owca.
Zawstydzająco zła pozycja, która nie niesie ze sobą żadnej, najmniejszej nawet,
wartości i której rację bytu w ofercie Egmontu tłumaczy wyłącznie marketingowa
siła tego periodyku. Straszna szkoda, że tak sztandarowa seria, nie ma
aktualnie nic więcej do zaoferowania.
O ile Maszyny Zagłady obowiązywała jeszcze drobna taryfa ulgowa z mojej
strony, o tyle Epidemii za brak
jakiejkolwiek poprawy zwyczajnie nie mogę oszczędzić.
1,5/6
Dziękujemy
wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komiks do nabycia w
sklepie ATOM Comics.
cały czas czekam, aż seria będzie chociaż średnia - numer 40 i czekam dalej :)
OdpowiedzUsuńNie było aż tak tragicznie, ale fakt - potencjał ostro zmarnowany! Historia o strachu obezwładniającym drużynę mogła być mega-ciekawa, a jest za krótka i bardzo powierzchowna.
OdpowiedzUsuńPoprzedni tom miał ocenę 2, ten ma 1,5. Czekam na "Ponadczasowych" :P.
OdpowiedzUsuńA w ogóle jak sobie radzi Christopher Priest?
Lepiej, ale to nic nie znaczy. Też jest strasznie nudno, cały czas tłuką się z jednym przeciwnikiem. Brakuje tam interakcji, czy dobrych dialogów. Powtarza Kryzys Toższamości.
UsuńJestem świeżo po lekturze i o ile pierwsza część, "sparaliżowani strachem" jeszcze ujdzie to pomysł na epidenie jest żenujący
OdpowiedzUsuń