czwartek, 10 stycznia 2019

SUICIDE SQUAD - ODDZIAŁ SAMOBÓJCÓW TOM 3: PŁONĄCA BAZA


Przy każdej pisanej przeze mnie recenzji dowolnego komiksu lub filmu z Oddziałem Samobójców w roli głównej, muszę zaznaczyć, jak wielkim jestem fanem konceptu stojącego za tą superbohaterską wersją Parszywej dwunastki. Uważam, że to materiał, z którego można "wyrzeźbić" naprawdę ciekawe rozrywkowe historie, będące mniej jednoznacznym i mroczniejszym spojrzeniem na szeroko rozumiany gatunek superhero przy jednoczesnym zachowaniu jego całej umownej, komiksowej otoczki. Co więcej, do każdej tego typu lektury albo seansu niemal zawsze podchodzę z umiarkowanym optymizmem i pozytywnymi przeczuciami, licząc na to, że otrzymam kawał bezkompromisowego, może nawet odrobinę pulpowego, a zarazem w miarę wysmakowanego i samoświadomego sensacyjniaka. Cóż, z takim podejściem chyba jeszcze długo będę się rozczarowywał.

Powoli zdaje się bowiem docierać do mnie fakt, że wydawnictwo DC ewidentnie nie ma pomysłu na ten tytuł. Raz po raz podtyka mi na to dowody pod sam nos. Nie sądzę przy tym, żeby winne temu były moje wygórowane oczekiwania, bo wymagam wyłącznie tego, co sugerują same podstawowe założenia SUICIDE SQUAD - misji samobójczych, których podjąć może się tylko grupa nieokrzesanych łajdaków, za którymi nikt nie będzie płakał. Niestety, mimo że świat DC oferuje nieograniczoną wręcz gamę postaci, skład oddziału od lat zamyka się w kilku tych samych nazwiskach. Wydawnictwo potrzebowało drużynowego tytułu, do którego dałoby się wrzucić cieszącą się gigantyczną popularnością Harley Quinn i od jego startu pozostaje niejako więźniem tej decyzji. Trochę tak, jakby zatrudnianym autorom ktoś wszczepiał do mózgu ładunki wybuchowe i ograniczał im w ten sposób wolność... Zaraz, to brzmi znajomo...

SUICIDE SQUAD od dawna nie jest więc już komiksem-ruletką, w którym wydarzyć może się wszystko i po którym nie wiadomo czego się spodziewać. Robi coś, czego absolutnie nie powinien robić taki tytuł - przywiązuje się do swoich bohaterów i stawia ich dobro ponad satysfakcję czytelnika. Nie mam problemu z tym, żeby wyobrazić sobie ODDZIAŁ SAMOBÓJCÓW, w którym co jakiś czas dochodzi do gruntownych przetasowań. I wcale nie musi to oznaczać braku rozwoju i zaniedbania występujących na łamach cyklu (anty)bohaterów. Jednych łajdaków mogą przecież zastępować drudzy. Tamci żegnaliby się z serią, a ich następcy wchodziliby w relację z pozostałymi żyjącymi członkami grupy, którzy pełniliby - przynajmniej na jakiś czas - stałą funkcję protagonistów. 

Wydawnictwo ma ogromne pole do popisu. Wynajdując kolejnych złoczyńców do składu, stale podwyższałoby stawkę i udowadniało, że nie ma sentymentu. Bez tego sprawia wrażenie - można być wręcz pewnym, że słuszne - kierować się tylko i wyłącznie kwestiami marketingowymi. Czytelnicy lubią Harley, Deadshota, Boomeranga i resztę obsady pełnometrażowego filmu? Zatem nie ma sensu nic zmieniać. Drobne i rzadkie korekty wystarczą, prawda? Otóż, nie. Kiedy ostatnio masowo mówiło się o sukcesie komiksów poświęconych Suicide Squad? W czasach runu Johna Ostrandera?
      
Płonąca baza wszystko to potwierdza i idealnie wpisuje się w tę wizję bezpiecznego, acz udającego ekstremalny i cool produkt, komiksu. To kolejny rozdział telenoweli, ciągnącej się odkąd przy okazji New 52 ktoś wysoko postawiony uznał, że to seria z potencjałem na zarobek. Znowu dostajemy mało angażującą, bo słabo podbudowaną historię. Do tego skupiającą się wokół miałkich i topornie rozpisanych relacji, jakie zachodzą między stojącymi od lat w miejscu postaciami. Bohaterowie tradycyjnie giną, ale nie na długo i przechodzą wewnętrzne przemiany, ale tylko po to, żeby zaraz wrócić do poprzedniego status quo. Rzucane przez nich ironiczne komentarze nadal nie bawią. Czytałem komiksy z serii SUICIDE SQUAD autorstwa Adama Glassa, Alesa Kota, Tima Seeley'ego i teraz Roba Williamsa. Wszystkie zlewają mi się w jedno. Niedługo minie dziesięć lat od relaunchu tytułu, a ja ciągle nie widzę żadnego wyraźnego postępu. Serii dalej brakuje własnej tożsamości i czegoś, co uczyniłoby ją faktycznie oryginalną.

Nie widać tu ani miłości do tych postaci, ani jakiejkolwiek próby ryzyka podjętej przez Williamsa. Czuć za to, że mamy do czynienia z odfajkowanym w ramach zlecenia komiksem. To nie jest oczywiście poziom innej etatowo recenzowanej przeze mnie serii na DCManiaku, a mianowicie LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI Bryana Hitcha, która miejscami niemalże obraża inteligencję czytelnika. SUICIDE SQUAD zachowuje pozory solidności. Fabularnie ma to ręce i nogi - ot, stary sojusznik powraca teraz jako wróg, a w tytułowym zespole zalęga się zdrajca. Sęk jednak w tym, że Rustam, bo tak ma na imię antagonista odcinka, to kolejny przykład zmarnowanego potencjału. Jest to bowiem postać, która mogłaby być kimś w podobie do Killmongera z zeszłorocznego Black Panthera. To także typ bohatera, który chce zburzyć fundamenty istniejącego świata i zaprowadzić rewolucję. Z tym, że grany przez Michaela B. Jordana złoczyńca miał własną historię i nie dało mu się odmówić charyzmy, która wpływała na to, że w jakimś stopniu można było mu współczuć, a nawet zrozumieć czemu obiera takie metody. Z kolei Rustam... po prostu jest. Nie dowiadujemy się dlaczego chce tej wspomnianej rewolucji. To postać, która może i ma swoje racje, ale wykłada je w taki sposób, że od razu wiadomo, że nie warto go słuchać i za nim podążać. Szkoda, że ktoś, kto zwraca uwagę na nierówności społeczne, ponownie przedstawiany jest jako obłąkany psychopata.

Od strony graficznej Płonącą bazę opracowali John Romita Jr oraz Eddy Barrows. Wymieniają się co zeszyt, co potrafi odrobinę wytrącić z rytmu. Technicznie to oczywiście ten drugi, znany polskim czytelnikom z DETECTIVE COMICS, spisuje się lepiej. To w końcu zdolny artysta, który lubi wprowadzać do rysowanych przez siebie komiksów estetyczne, malowane ilustracje. O dziwo to jednak Romita bardziej pasuje mi do tej serii. Ostatnio zastanawiałem się nawet jak najdobitniej określić jego styl i w końcu przyszło mi do głowy słowo: "śmieciowy". Nie chciałbym przy tym, żeby szedł za tym pejoratywny wydźwięk. Nawiązuję raczej do tego, że można o kresce Romity Juniora napisać mniej więcej to samo, co o śmieciowym żarciu. Zarówno jedno, jak i drugie nie jest może najlepszej jakości i wiele mu można zarzucić, ale czasem dobrze sprawdza się jako doraźny zapychacz. Moim zdaniem z konwencją SUICIDE SQUAD współgra doskonale, nawet pomimo tego że miejscami z grafik JR JR przebija lenistwo. Jak wtedy, gdy wizję cyberprzestrzeni rysuje najpierw z precyzją godną Franka Millera w RONINIE, żeby potem znacznie ją upraszczać.

Zamiast typowej recenzji Płonącej bazy wyszedł z tego może strumień świadomości i zbiór ogólnych refleksji na temat serii, ale tak właśnie odczytuję ten tom. Mógłbym pisać więcej o fabule czy kreacjach członków oddziału, ale... naprawdę nie ma nad czym się pochylić. To dalej nieskomplikowany, dość szablonowy tytuł, który w zalewie podobnych mu komiksów nie wyróżnia się niczym szczególnym. 

Komiks znajdziecie w sklepie Egmontu.

Do nabycia także w ATOM Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz