niedziela, 14 kwietnia 2019

SHAZAM!

Po smutnych i licznych wtopach filmowych ze strony Warnera, dziś trudno mówić jednoznacznie o czymś takim, jak ”kinowe uniwersum DC”. SHAZAM! to film, który z jednej strony do niego absolutnie należy, lecz oprócz kilku małych smaczków i easter eggów nie możemy mówić o tym, byśmy otrzymali historię popychającą ten kinowy świat do przodu i mająca jakieś olbrzymie znaczenie dla nadchodzących filmów. Wręcz przeciwnie, SHAZAM! to kameralna historia familijna zmieszana z superbohaterszczyzną i na tym polu spisuje się bardzo dobrze.

Billy Batson to młody chłopak, który trafia od jednej rodziny zastępczej do kolejnej. Niepokorny chłopak nieustannie bowiem ucieka, starając się odnaleźć swoją biologiczną matkę. Tym razem trafia pod dach Vasquezów, gdzie oprócz niego znajduje się jeszcze piątka innych dzieciaków. Jednym z nich jest nieco wyobcowany, niepełnosprawny Freddy, który ma fioła na punkcie superbohaterów i nie cieszy się popularnością wśród szkolnych osiłków. Gdy pewnego dnia ci atakują młodzieńca, Billy staje w jego obronie i uciekając przed kłopotami… zostaje wybrany przez czarodzieja Shazama na swojego następcę. Od teraz, po wypowiedzeniu magicznego słowa, Billy staje się piętnastolatkiem w ciele potężnego herosa i nie za bardzo wie co z tym faktem zrobić. Wkrótce los postawi go przed doktorem Thaddeusem Sivaną, którego kilkadziesiąt lat wcześniej czarownik Shazam odrzucił i od tego czasu napędza go chęć zemsty i pokazania, że jest godzien dzierżenia ogromnej potęgi, jaką niesie ze sobą magia.

Idąc do kina przeszła mi przez myśl pewna dość zabawna rzecz. Oto bowiem mamy rok 2019, kwiecień konkretnie i minęło raptem dokładnie trzy lata od momentu, gdy na wielkie ekrany wchodził BATMAN V SUPERMAN: ŚWIT SPRAWIEDLIWOŚCI, który obiecywał nam MROOOOOOOOOOOOK, depresję, ciemność, ból, smutek i całkowity brak kolorów innych nich wyblakłe. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że za 36 miesięcy pójdę do kina na komedię familijną z bohaterem DC w roli głównej, nie wiedziałbym czy postukać się w głowę, czy jednak tego kogoś. Cieszy ogromnie fakt, że ktoś w siedzibie Warnera poszedł po rozum do głowy, dodał dwa do dwóch i zdecydował się nie brnąc dalej w Snyderowską stylistykę oraz chętniej korzystać z dobrodziejstw komiksowego uniwersum DC. Dzięki temu otrzymujemy kolejny dobry komiksowy film od Warnera, ale jednocześnie pierwszy mocniej zrywający z najpopularniejszym schematem. Zarówno WONDER WOMAN jak i AQUAMAN to jednak przede wszystkim trykociarskie nawalanki, SHAZAM! zaś uderzył czulej w inne tony.
Bo wspomniałem o tym już raz czy dwa, ten film to jednak przede wszystkim komedia familijna. Sam Kapitan Marvel (tutaj przez cały film nie mogący nadać sobie właściwego pseudonimu), notabene brawurowo zagrany przez Zachary’ego Leviego, który doskonale wcielił się w piętnastolatka w ciele dorosłego, jest tu jednak postacią nieco bardziej drugoplanową. Najważniejszy jest Billy i proces jego wewnętrznej przemiany, który do pewnego momentu przebiega dość utartymi ścieżkami, lecz cieszy mnie zarazem, że jeden z kluczowych wątków dotyczących chłopaka nie otrzymał spodziewanego, cukierkowego zakończenia. Dzięki temu film potrafił nieco zaskoczyć, a tego akurat po nim nie oczekiwałem. Drugim pozytywnym wnioskiem z seansu było dla mnie to, że całość dziecięcej obsady filmu mnie nie irytowała nawet przez moment, a często mam z tym duży problem. Dodatkowo cieszył fakt, że wszyscy są jakby żywcem wyjęci z komiksu autorstwa Geoffa Johnsa, który ukazywał się w czasach New52/Nowego DC Comics.

Scenariusz trzymał się mniej więcej kupy, co wcale w superbohaterskich produkcjach standardem nie jest (patrz: obecna inkarnacja ”Hellboya” #smutek ), reżysersko też w zasadzie trudno jest mi do czego się przyczepić. Nie wiem, może łagodnieje na stare lata, a może tak bardzo chciałem, żeby ten film mi się spodobał, że nałożyłem sobie klapki na oczy? Jest jednak parę rzeczy, które mnie do końca nie przekonały.

Doktor Sivana w wykonaniu Marka Stronga miał potencjał. Aktor dobry, postać ma swoje fajne momenty w komiksach, lecz niestety w filmie kompletnie tego nie wykorzystano i otrzymaliśmy kolejnego płaskiego jak kartka papieru złoczyńcę. Kilkukrotnie także miałem niemałego ”WTFaka”, ponieważ jest w filmie parę scen co najmniej łamiących klimat (jakieś tam odgryzanie głów i łamanie kości), lub po prostu dziwnych (dwóch osiłków tłukących kalekę ku uciesze reszty szkoły, ci sami goście dla jaj plujący z karuzeli do wózka z dzieckiem). Tu i ówdzie nie domagają także efekty specjalne (jak to zwykle bywa, latanie), aczkolwiek przy tym wspomnieć trzeba, że większość z nich wyszła zaskakująco dobrze. Wciąż nie wiem jak to jest, że upchany w niby-piankowy kostium Levi tak dobrze wyglądał na dużym ekranie.

Czy bawiłem się dobrze na filmie SHAZAM!? Tak. Czy jest to film, do którego kiedyś z ochotą wrócę? Szczerze mówiąc, raczej nie. Jednakże najważniejszy jest dla mnie fakt, że DC/WB znowu dało nam film, na którym nie ma za co wieszać psów, dzięki czemu na kolejne ich produkcje będę szedł z ochotą, a nie tak jak dotąd – każdorazowymi, ogromnymi obawami.

Krzysztof Tymczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz