Wśród wielu wydawanych od
początku pod szyldem Rebirth serii pojawiły się oczywiście takie, których
poziom z różnych względów pozostawiał wiele do życzenia. Naturalnym i
zrozumiałym stanem rzeczy jest zatem w takiej sytuacji zmiana w pewnym momencie
scenarzysty, czy też całego zespołu twórców, aby spróbować czegoś nowego i
świeżego, co być może bardziej przypadnie do gustu czytelnikom. Mniej
zrozumiałym i logicznym z punktu widzenia miłośników jakiejś postaci jest rzadziej
spotykane rozwiązanie, gdy czytana przez nich seria ma się świetnie, a mimo to
wydawca decyduje się na drastyczne roszady, zastępując sprawdzonych i dobrze
odnajdujących się w danych realiach autorów kimś zupełnie nowym. Taka sytuacja
dotknęła właśnie serii SUPERMAN, która wzniosła się na niespotykany od wielu
lat poziom dzięki wspólnemu wysiłkowi Petera Tomasi'ego, Patricka Gleasona oraz
kilku uznanych plastyków z Dougiem Mahnke na czele. Czy to się komuś podoba,
czy też nie, DC oddało komiksowy zakątek związany z Człowiekiem ze Stali w
całości pod opiekę Briana Michaela Bendisa, co wiąże się z małym relaunchem,
jaki dotknął SUPERMANA oraz ACTION COMICS. Czas sprawdzić, jak wypadł napisany
przez niego wstęp do wspomnianych serii.
Pod koniec 2017 komiksowym
światem wstrząsnęła wiadomość o tym, że Brian Michael Bendis przechodzi z
Marvela do DC. Informacja ta z miejsca wywołała skrajne emocje, od wielkiego
zadowolenia i niecierpliwie wyczekiwanego debiutu, aż po złość i obawy o raczej
spodziewany, destrukcyjny wpływ tego twórcy na całe DCU. Wszystko przez to, że
scenarzysta ten w ostatnim czasie prezentował słabszą formę, a biorąc się za
wiele rzeczy na raz tylko w nielicznych historiach umiał stworzyć coś
interesującego. Pomimo dobrych chęci i dużego zapału, nie wszędzie jego styl
pasuje, nie w każdą postać/drużynę potrafi się wczuć. Jak na ironię, dla DC
postanowił na początek wziąć na swój warsztat flagową postać Supermana, który
akurat w tym czasie był w naprawdę dobrych, solidnych rękach. Skoro jednak
trzeba było zrobić dla Bendisa miejsce i nic nam do tego, to pozostało ten fakt
zaakceptować. Mnóstwo pytań i niewiadomych odnośnie przyszłości eSa miało
zostać rozwianych właśnie częściowo na kartach mini serii THE MAN OF STEEL,
która wraz z dwoma prologami (odpowiednio z ACTION COMICS #1000 oraz DC NATION
#0) stanowi zawartość omawianego tutaj zbioru. Przyjrzyjmy się zatem temu
komiksowi nieco bliżej.
Na początek dostajemy 12-sto
stronicową historię, jaka oryginalnie znalazła się na samym końcu
jubileuszowego zeszytu ACTION COMICS. Jest to wgląd w bliską przyszłość, taki
mały wycinek z czekającego nas w późniejszej mini serii starcia. Od razu
zostajemy wrzuceni w sam środek bitwy pomiędzy dwojgiem Kryptonijczyków, a
tajemniczym Rogolem Zaarem, który najwyraźniej jest uczulony na przedstawicieli
tej konkretnej rasy. Jedna wielka naparzanka z której zapamiętujemy jedynie
zasygnalizowanie sporej zmiany odnośnie destrukcji Kryptona oraz niczym
niewytłumaczony powrót słynnych czerwonych gatek. Pierwszy prolog okazuje się
nijaki, a wszelkie pytania oraz wątpliwości nadal aktualne.
Drugi prolog o podobnej
długości ma miejsce w teraźniejszości i jest bardziej wstępem do wydarzeń,
jakie zobaczymy później w ACTION COMICS. Jest już znacznie ciekawiej (o co
akurat nie było trudno), gdyż dowiadujemy się o zniknięciu jednej z pracownic
Daily Planet oraz zatrudnieniu nowej dziennikarki, która najwyraźniej będzie
liczącą się postacią. Po tym fragmencie skupiającym się na Clarku
Kencie-reporterze pojawiła się w mojej głowie po raz pierwszy optymistyczna
myśl, pewien promyk nadziei, że być może Bendis jednak sprawdzi się w nowej
roli.
Po tych dwóch wstępach
przechodzimy do głównego dania, które tylko z nazwy nawiązuje do słynnego
komiksu stworzonego przez Johna Byrne'a w połowie lat 80-tych. Zainicjowane
zostają jednocześnie trzy wątki. Cofamy się w przeszłość i dowiadujemy się
szczątkowych rzeczy na temat nowego złoczyńcy (o którym szerzej za chwilę), w
teraźniejszości Superman prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczych podpaleń, a
także zostaje zasygnalizowane, iż coś - złego? nieoczekiwanego? - spotkało
niedawno eS rodzinę. Szybko jednak okazuje się, iż akcja w każdym przypadku
albo stoi w miejscu, albo żółwim tempem posuwa się do przodu. Łudzisz się, że
może za chwilę, może w kolejnej części wydarzy się coś przełomowego, ale nic z
tych rzeczy. I nagle spostrzegasz, że jest już koniec szóstego rozdziału, a
nadal wiesz dokładnie tyle samo na temat Rogola Zaara, śledztwo związane z
pożarami utknęło w martwym punkcie, a przeciągana sprawa eS rodziny nie była tak
naprawdę warta Twojej uwagi. Dochodzimy do końca zbioru i stwierdzamy, że to
jeszcze jeden, przydługi i rozczarowujący wstęp w wykonaniu Bendisa. Nijakość
bije prawie z każdej strony, a scenarzysta nieudolnie próbuje udowodnić, że ma
jakiś konkretny plan i próbuje nim zainteresować czytelnika.
Symboliczne oraz wymowne jest
to, że Bendis już na początku odarł Supermana z tego, co u poprzedników było
najważniejsze i tworzyło tak unikalny klimat - z rodziny. Sposób, w jaki to
zrobił jest mało przekonujący. Decyzja Jona i jego dziwne tłumaczenia, a także
zbyt łatwa zgoda rodziców na oddanie syna w ręce tak mało wiarygodnej osoby, to
jakieś jedno wielkie nieporozumienie i przykład na to, jak bardzo BMB nie
rozumie postaci, które przyszło mu opisywać. Powtarzana co zeszyt ta sama scena
i dialogi miały w założeniu budować napięcie, ale w rzeczywistości efekt był
przeciwny.
Teraz kilka słów Rogola Zaara.
Już sam jego wygląd kazał przypuszczać, że to kolejny osiłek preferujący mowę
pięści, zamiast konstruktywnej wymiany zdań. I tak też się stało. Przedstawiono
nam troszeczkę bardziej rozgadanego Doomsdaya wyposażonego w coś na kształt
topora, który jest jakimś kosmicznym rasistą mającym ewidentny uraz do
wszystkiego, co ma związek z Krytponem. Dowiadując się, że jakiś przedstawiciel
tej rasy nadal żyje musi go z automatu wykończyć, na zasadzie "bo
tak". I nieważne, czy może przypadkowo nie jest jakąś dobrą i wartościową
osobą, no bo wiadomo - przecież każdy z Kryptonu jest zły i nie zasługuje na
życie. Trzeba dokończyć dzieła oczyszczania wszechświata z wszystkiego co kryptonijskie.
Rogol mało mówi i często się powtarza, ale to zapewne dlatego, iż nie ma
kompletnie nic ciekawego do powiedzenia. Złoczyńca ten jest jednowymiarowy, nie
posiada jakichś głębszych motywacji i właściwie nie bardzo wyróżnia się na tle
innych złych charakterów. Przynajmniej na tym etapie nic nie przemawia za tym,
aby się nim w jakikolwiek sposób przejmować. "Bić, niszczyć i zabić"
- świetny, oryginalny i niewykorzystany nigdy wcześniej materiał na przeciwnika
dla Człowieka ze Stali. A tak swoją drogę, czy takie a nie inne mieszanie w
originie eSa było potrzebne?
Bendis zaprasza do swojego
projektu gościnnie Ligę Sprawiedliwości, czy Hala Jordan, ale nie można oprzeć
się wrażeniu, iż są to występy nic nie wnoszące i raczej niepotrzebne. Mały
plus przyznaję za to, że scenarzysta sięga na chwilę do korzeni postaci i
przypomina, że Superman w ramach swojej służby ratuje dzieci z pożaru, czy też
walczy z cudacznymi robotami. Wprowadzona zostaje kolejna nowa postać kobieca,
tym razem szefowa straży pożarnej, ale na tą chwilę ciężko określić, czy ta
świeża krew wniesie do świata Kal-Ela coś interesującego. Po prostu za mało
informacji o niej dostaliśmy.
Nad warstwą graficzną
pracowało bardzo liczne grono znanych w branży komiksowej artystów. Każdy
zeszyt/historia zostały narysowane przez innego twórcę (co związane jest z tym,
iż główna mini seria ukazywała się w cyklu raz na tydzień), przez co pod
względem ilustracji zbiór ten jest totalnie zróżnicowany. Są osoby, którym taki
miszmasz może przeszkadzać i zaburzać płynność przemieszczania się z jednej
części do drugiej, ale ja nie mam z tym problemu. Zwłaszcza, że wyczyny
większości z tych plastyków lubię śledzić. Fajnie choć na chwilę widzieć
perypetie Człowieka ze Stali okiem Steve'a Rude, Evana "Doca"
Shanera, czy Adama Hughesa, co nie jest częstym zjawiskiem.
Dodatki w tym albumie to kilka
szkiców Jima Lee związanych z Rogolem Zaarem oraz dwie alternatywne okładki
tego samego twórcy do AC #1000.
THE MAN OF STEEL to komiks
mocno reklamowany, wokół którego zbudowano atmosferę wielkich oczekiwań oraz
podekscytowania, a który rozczarował prawie na każdym polu. Ze smutkiem
stwierdzam, że to nie jest ten genialny Bendis, który zachwycał i zdobywał
uznanie czytelników pisząc kolejne odsłony ULTIMATE SPIDER-MANA, DAREDEVILA,
czy JESSICI JONES, tylko jego zupełne przeciwieństwo. Jego pierwsza praca
tworzona dla DC okazała się najzwyczajniej w świecie nudna, momentami wręcz
męcząca, przewidywalna, zbyt przeciągana i zamiast zachęcać, skutecznie odpycha
od dalszego śledzenia zainicjowanych tutaj wątków. Niby dzieje się sporo, ale
tak naprawdę istotnych informacji dostajemy niewiele, a na większość pytań z
początku tego zbioru nie dostajemy odpowiedzi. Miejsca było ku temu całkiem
sporo, ale zbyt wiele przestrzeni zajęła chociażby walka z Rogolem Zaarem. Jest
to zatem nic innego, jak marnej jakości, jeden duży prolog do wydarzeń, które
dalej rozgrywać się będą na łamach SUPERMANA oraz ACTION COMICS. Nie mogę
oprzeć się wrażeniu, że ktoś na siłę postanowił namieszać w dobrze
funkcjonującym mechanizmie i przeforsować własne pomysły, które albo już gdzieś
widzieliśmy, albo ze względu na swój dziwny kształt do tej maszyny po prostu
nie pasują i pasować nigdy nie będą.
Na tym etapie można powiedzieć, że Bendis rozczarował, a nieźle ukształtowana komiksowa postać, pod jego opieką cofnęła się w rozwoju. Teoretycznie jest to dobry moment zaczepny dla nowych czytelników, ale ile osób będzie miało odwagę i chęci, aby sięgnąć po więcej?
Na tym etapie można powiedzieć, że Bendis rozczarował, a nieźle ukształtowana komiksowa postać, pod jego opieką cofnęła się w rozwoju. Teoretycznie jest to dobry moment zaczepny dla nowych czytelników, ale ile osób będzie miało odwagę i chęci, aby sięgnąć po więcej?
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów ACTION COMICS #1000, DC
NATION #0 oraz THE MAN OF STEEL #1 - 6.
Omawiane wydanie zbiorcze możecie nabyć między innymi w sklepie ATOMComics.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz