sobota, 7 grudnia 2019

Ze strzałą w tyłku, czyli rzut oka na osiem sezonów ARROW

No dobra, lada moment nadejdzie czas serialowego CRISIS ON INFINITE EARTHS, w skład którego wejdzie ósmy odcinek finałowego sezonu serialu ARROW - serialu, przy którym dzielnie trwałem od samego początku, zaliczając po drodze dwie przeprowadzki, ogromne zmiany w życiu prywatnym. Wszak gdy zaczynałem go oglądać, to byłem jeszcze studentem (ło matko, ale ja już stary). I chociaż była to trudna przyjaźń, o czym będę pisać w dalszej części tekstu, to jednak wiem, że jakoś tak dziwnie będę się czuć w styczniu przyszłego roku, gdy serialowa saga Olivera Queena dobiegnie końca.

No i oczywiście, uwaga na spoilery w tekście.
Sezon 1
Zacznijmy od ustalenia jednej, ważnej rzeczy - nigdy szczególnie nie lubiłem ani TAJEMNIC SMALLVILLE, ani tym bardziej występującego tam Green Arrowa w wykonaniu Justina Hartleya. Gdy więc CW zapowiedziało, że serial ARROW będzie się dziać w innym świecie, zagra inny aktor, a całość ma być zdecydowanie mniej polukrowana niż wcześniejsza produkcja, no nie mogłem się cieszyć bardziej. No dobra, mogłem. Mając już pewne doświadczenie ze stacją CW, mimo wszystko wiedziałem, że "mroczniejszy" wcale nie oznacza, że ominą nas romanse, zdrady, łzawe dramaty i żeńsko-męskie fochy co drugi odcinek. W końcu pojawia się pierwszy zwiastun i w sumie jedyne co z niego zapamiętałem, że moment w którym Stephen Amell bez koszulki wykonuje podciągnięcia z podrzutem. Ale nic to, jest Katie Cassidy która wymiatała w "Nie z tego świata/Supernatural", jest Manu Bennett ze "Spartakusa" jako Slade Wilson, jest John Barrowman z "Doctora Who" jako Malcolm Merlyn. Co tu mogło się nie udać?

Dziś pamiętam, że pierwszy sezon oglądało mi się dobrze. Bez ochów i achów, po prostu dobrze. Na tle TAJEMNIC SMALLVILLE jak dla mnie ARROW wypadał bardziej niż dobrze. Intryga grubymi nićmi szyta? Jest. Łzawe dramaty co chwila? Są. Główny przeciwnik, którego tożsamość chyba nikogo nie zaskoczyła? Był. Ale hej, to był sezon 2012/2013 i oprócz przygód Olivera Queena i trzeciego sezonu "The Walking Dead" stacje telewizyjne w USA omijały produkcje komiksowe jak tylko się dało. Być może to z tego głodu wciągałem ARROW nie zważając totalnie na to, jaki był był realnie poziom serialu.

No i przede wszystkim - był to jedyny sezon, w którym Felicity była postacią drugoplanową.
Sezon 2
Przez wielu druga seria uważana jest nie tylko za najlepszą w całym serialu, ale i naprawdę świetny serial ogółem. Nie zdziwi Was pewnie to, że się z tym zgadzam, nawet jeśli mocne zmiany dotyczące Deathstroke'a mnie zwyczajnie raziły. Złoczyńca, który był w gruncie rzeczy takim dobrym wujkiem, ale po zetknięciu z Mirakuru i śmierci ukochanej (nawet jeśli ta miała go w zasadzie w poważaniu) ostro mu odwaliło, okazał się strzałem w dziesiątkę. Tylko po prostu czemu to musiał być Deathstroke - bodaj największy wymiatacz w komiksach DC?

Niemniej z sezonu drugiego miło do dziś wspominam kilka rzeczy. Caity Lotz jako Sarah Lance to moim zdaniem casting idealny, a pamiętajmy, że w sezonie pierwszym postać ta pojawiła się w paru scenach grana przez inną aktorkę. Coraz fajniej wyglądał Roy Harper, odważono się pokazać nam Suicide Squad, a także zaprezentowano Barry'ego Allena. Ale wszystko to i tak przykryła druga część sezonu, gdy na scenę ostatecznie wszedł zły Slade Wilson i zaczął rozpierduchę. Chyba nigdy nie zapomnę odcinka 2x15, w którym Deathstroke pojawił się w willi Queenów. Napięcie wylewało się wówczas z praktycznie każdej sceny, a ja siedziałem przed ekranem jak na szpilkach.
Sezon 3
Pierwszy sezon przyzwoity, drugi cholernie dobry, to co może dać nam sezon trzeci? Zwłaszcza, że tym razem na głównego złego wybrano Ra's al Ghula i w dodatku dano wykazać się naprawdę niezłemu aktorowi? Zapowiadało się naprawdę nieźle. Już w pierwszym odcinku pojawił się nowy/właściwy Hrabia Vertigo (Peter Stormrare), potem zadebiutował też Brick (jak zawsze cudowny Vinnie Jones) i wplecenie we wszystko wątków mistycznych dawało radę. Co więcej, w serialu pojawił się Brandon Routh jako Ray Palmer. Jednakże okazało się, że sezon jest zwyczajnie za długi, przez co w jego połowie dostaliśmy debilny cliffhanger z przebiciem Olivera mieczem, a potem Ra's al Ghul w gruncie rzeczy jedyne czego chciał, to by Queen ożenił się z Nyssą. Do tego dostaliśmy żenujący romans Felicity z Palmerem oraz kompletny brak pomysłu na dalsze losy Roy'a Harpera, a także pierwsze przymiarki do przejęcia roli Black Canary przez Laurel. Podsumowując, po świetnym drugim sezonie dostaliśmy słaby trzeci. Lecz to była tylko przygrywka do tego, co szykowano dalej.
Sezon 4
Po wydarzeniach z sezonu trzeciego na scenę wchodzi Damien Darkh, dość szybko udaje się wskrzesić Sarę, Diggle zaczyna ubierać się jak Magneto, a ponieważ ogłoszono start serialu LEGENDS OF TOMORROW, to z serialu znika zarówno Ray Palmer jak i przywrócona do życia młodsza siostra Laurel. Co dostaliśmy w zamian? No cóż, kaszanę. Po pierwsze, Neil McDonough jako Darkh okazał się być niczym więcej jak magiczną karykaturą Ra's al Ghula, która irytowała i wkurzała naprzemienne. Jakby dramatów było mało, swój wątek dostał też Diggle, którego młodszy brat nie był wcale taki martwy jak sądził. Okazał się za to zwykłym dzbanem z wypranym mózgiem. Dostaliśmy też drugą Felicity. Tym razem męską i czarnoskórą, a imię mu było Curtis Holt - przyszły Mister Terrific. Lecimy dalej, otóż to właśnie w tym sezonie zaczyna się pieprzone Olicity. I wreszcie to tu pojawia się Anarky. Też nie wypalił.

Zauważyliście, że cały czas omijam wątek flashbacków? Nieprzypadkowo ;)

Po tym sezonie postanowiłem, iż przestaję oglądać dalej ARROW.
Sezon 5
Miałem już nie oglądać, co nie? Tymczasem CW zaczęło sypać newsami na temat nowej serii... i mnie przekonali. Oliver Queen jako burmistrz. Do składu dołączają Wild Dog, Artemis i Ragman. Pierwszy crossover w Arrowverse. Jako źli Prometheus i Vigilante. Nowa Black Canary. DOLPH LUNGREN!!! No dobra, wróciłem i kompletnie nie żałuję. Nie wiem czy w produkcji serialu doszło do jakichś zmian personalnych, ale po prostu po dennym sezonie czwartym zaczęło być dużo lepiej. Nowe postacie wniosły sporo ożywienia do ekipy, no może za wyjątkiem nowego chłopaka Felicity. Josh Segarra jako Adrian Chase był momentami autentycznie przerażający i niesamowicie charyzmatyczny. Nowa Black Canary potrzebowała dosłownie dwóch odcinków, by pokazać, że za Laurel nie trzeba tęsknić. Znaczy za tą naszą, bo w serialu debiutuje jej zła wersja z Ziemi-2. Mały plus też za postać Tobiasa Churcha, który niby miał być drugim głównym złym, a odstrzelono go po zaledwie paru odcinkach. W finale wrócił nawet Manu Bennett jako Slade Wilson i całość łyknąłem bez popity.

Minusy? Ano z Ragmanem to im nie wyszło zbytnio. Ponadto cholerne Olicity rośnie w siłę, a aktor wybrany do grania Williama - syna Olivera, miał w sobie mniej energii i charyzmy niż ja gdy śpię.
Sezon 6
Kolejny sezon z dużymi zmianami. Pierwszy raz nie dostajemy klasycznych flashbacków, które i tak w większości były z grubsza niepotrzebne. Także i pierwszy raz głównemu bohaterowi przychodzi mierzyć się nie z jednym, a sześcioma przeciwnikami, którymi byli: Cayden James, Sheck, Vigilante, Black Siren, Anatoly Knazev oraz Ricardo Diaz. Wszystkich widzicie zresztą powyżej. Oczywiście z czasem sporo się pozmieniało: dwóch pierwszych ginie, trzeci okazuje się być dobry... i ginie, kolejna dwójka zaś z czasem postanawia odwrócić się od coraz bardziej szalonego Diaza. W tej roli Kirk Acevedo - kolejny bardzo dobry casting twórców serialu. Kolejny crossover - CRISIS OF EARTH X - osobiście wolałbym przemilczeć. Warte odnotowania jest tu tylko to, że na samym jego końcu Olicity biorą ślub, a mi chce się z bezsilności płakać. Jako plus zdecydowanie trzeba wskazać to, że jak nigdy wcześniej twórcy serialu pokazali, jaki z Olivera dupek żołędny. Dzięki temu doszło do całkiem niegłupiego i trwającego dłużej niż kwadrans rozbicia drużyny.

Moim skromnym zdaniem, to drugi najlepszy sezon w dorobku serialu.
Sezon 7
Siedem długich lat czekaliśmy na to, żeby twórcy serialu stwierdzili, iż te komiksy to wcale nie są takie głupie. W efekcie dostajemy tu takie pierdołki jak Team Arrow jako zamaskowani oficerowie policji, które mimo wszystko oglądało się z przyjemnością. Sam sezon był podzielony na dwie części - pierwsza z nich pokazywała Olivera w więzieniu i trwała siedem odcinków. Tu powracają Ricardo Diaz, Bronze Tiger, Brick i Derek Sampson, a w całość wmieszani zostali także Longbow Hunters. Powracają także flashbacki, które tym razem jednak przenoszą nas w rok 2040 i przedstawiają dorosłe wersje Williama i jego siostry - Mii. O ile wątek więzienny był naprawdę spoko, tak już bohaterowie z przyszłości zasysali po całości.

Dalsza część sezonu wprowadza do serialu Emiko Queen, która z czasem okazuje się być główną złą. Tutaj niestety poziom nie doskakuje do początkowych odcinków, a niektóre odcinki są wręcz żenująco słabe. Przy tej huśtawce nastrojów człowiek już zaczynał się bać o to, co twórcy wymyślą w ewentualnym sezonie ósmym. W końcu nadchodzi ta długo wyczekiwana informacja - ARROW wróci z nową serią, ale zarazem będzie to finał.
Sezon 8
Po dotychczasowych siedmiu odcinkach mogę powiedzieć dwie rzeczy - granie na nostalgii wyszło twórcom serialu znakomicie, a także to, że wszystkie seriale Arrowverse powinny mieć sezony po 10 odcinków. Nie ma przestojów, jest dynamicznie, przeniesienie postaci z 2040 roku do teraźniejszości okazało się być świetnym pomysłem, a przede wszystkim - NIE MA FELICITY. Czy można chcieć czegoś więcej? Tak, powrotu w finałowym sezonie Manu Bennetta, na który niestety nie ma szans. Na razie wszystko wskazuje na to, że ARROW godnie pożegna się z widzami i jak dotąd jedynym minusem jaki zauważyłem, było to, co zrobiono z Roy'em Harperem. Aczkolwiek doceniam wyraźne nawiązanie do pewnego komiksu.

Podsumowując: chociaż ARROW nie zawsze trzymał poziom, to jednak jego wpływ na seriale komiksowe jest nieoceniony. I pod koniec stycznia, gdy emisja tego tytułu dobiegnie końca, być może nawet uronię łezkę. Tymczasem najpierw Kryzys :)

1 komentarz:

  1. Winszuję za przedstawienie sezonu szóstego w pozytywnym świetle, według mnie strasznie niedoceniony. Aczkolwiek crossover dziejący się w jego trakcie chyba najlepiej mi się oglądało z dotychczasowych.

    OdpowiedzUsuń