Gdy włodarze DC poinformowali, że
ofertę wydawnictwa uzupełni nowy imprint, skupiający historie dla dorosłych
czytelników, BATMAN: THE DAMNED Briana Azzarello i Lee Bermejo było zapowiadane
jako jedna z jego wizytówek. Wskutek opóźnienia się prac Franka Millera nad
SUPERMAN: YEAR ONE, kolejne dzieło duetu odpowiedzialnego m.in. za JOKERA czy
też LUTHORA przejęło nawet rolę tytułu, który miał wystartować cały projekt
Black Label – przedstawić go światu jako platformę, umożliwiającą cenionym
autorom tworzenie odważnych i prowokujących do myślenia komiksów. Ostatecznie
THE DAMNED, ponad rok po premierze swojego pierwszego numeru (z trzech),
pamiętane jest niemal wyłącznie ze względu na… znikającego penisa Batmana. Coś
poszło zatem nie tak. Zapraszam do przeczytania recenzji polskiego wydania,
które ukazało się nakładem Egmontu pod koniec listopada.
Co do tego, że celem DC było
zrobienie jak największego szumu wokół premiery imprintu, nie mam żadnych
wątpliwości – o to przecież chodzi każdej firmie nastawionej na duże zyski.
Ciężko jednak jednoznacznie stwierdzić, czy przeczuwali za jaką sprawą
oryginalna edycja BATMAN: THE DAMNED #1 wzbudzi aż takie kontrowersje. O
zeszycie (o ile pozycje wydawane w powiększonym formacie Black Label można
jeszcze nazywać zeszytami) zrobiło się bowiem głośno nie z powodu rewolucyjnej
fabuły lub, dajmy na to, dyskusyjnych światopoglądowych wniosków twórców, lecz
właśnie z racji na pokazane w nim przyrodzenie Bruce’a Wayne’a. Ba, w
zasadzie sam jego obrys, widoczny na dwóch stronach przy okazji zdejmowania
stroju przez Człowieka Nietoperza. Nie mówimy tu więc o jakiejś obrazowej
scenie seksu, która mogłaby uzasadniać burzę i grozić wizerunkową wpadką, a o
trzech kadrach, na których Bermejo dość subtelnie przedstawił nagość głównego
bohatera. Mimo to ktoś w DC postanowił w mig ocenzurować krocze Batmana.
Jeżeli nawet już przyjmiemy, że
publikacja „jedynki” w autorskiej formie i późniejsze wprowadzanie zmian w
dodrukach to wykalkulowane, marketingowe działanie ze strony wydawnictwa,
należy się mu za to ogromna bura. Jaki sygnał Jim Lee i spółka wysłali w ten
sposób do twórców – nie tylko Azzarello i Bermejo, ale także szeregu innych
artystów, którzy rozważali współpracę z DC w ramach nowej linii? Że obiecywana
absolutna wolność kreatywna to jedna wielka bujda. Nic nie warte, rzucane pod
publiczkę słowa. Mnie reakcja molocha z Burbank na odzew odbiorców mocno
zniechęciła do tej, na papierze naprawdę ciekawej, inicjatywy i sprawiła, że
odtąd traktowałem ją ze sporym dystansem. Gdyby Liga Sprawiedliwości radziła
sobie z kryzysami, tak jak jej wydawcy, to Anty-Monitor miałby znacznie
ułatwione zadanie, bo Superman prawdopodobnie sam by je wywoływał zamiast niego.
Dyskusja, która rozgorzała wokół
tej kwestii, szybko ewoluowała w infantylną, ale finalnie, co smutne, okazała
się najbardziej interesującym aspektem związanym z THE DAMNED. Rozpatrywane nie
jako przykład obrazujący obłudę korporacji, a po prostu jako komiks, dzieło
Azzarello i Bermejo zupełnie się nie broni. Naturalistyczne, fotograficzne
rysunki tego drugiego są oczywiście tradycyjnie najwyższej próby i stanowią
poważny argument za tym, żeby jednak sięgnąć po Przeklętego, ale
fabularnie nie oferuje on nic, co pozwoliłoby nazwać go czymś odkrywczym i
świeżym.
Opowieść rozpoczyna się w
momencie, w którym ledwo żywy i zdezorientowany Batman ucieka z karetki. Nie
pamięta co się z nim działo i jak znalazł się w tym miejscu. Nadal półprzytomny
trafia do obskurnego mieszkania pod opiekę Johna Constantine’a, naszego
cynicznego narratora. Oglądając razem telewizję, dowiadują się, że policja
wyłowiła z rzeki zrzucone przez kogoś z mostu ciało Jokera. Naczelny błazen
Gotham nie żyje i nie wiadomo kto jest jego mordercą. Naturalnym podejrzanym
staje się kto inny jak Mroczny Rycerz – zmagający się z lukami w pamięci,
majakami, w których on sam spada do wody i wypaczającymi się wspomnieniami z
dzieciństwa.
Przeklęty to komiks
charakterystyczny dla stylu Azzarello i jego twórczych upodobań. Miasto Batmana
skąpane jest w odcieniach szarości i wszechobecnym brudzie, zabudowane starymi
wieżowcami zasłaniającymi niebo i odcinającymi ludziom tlen. Identycznie
nieprzyjazne i dzikie, co Gotham ze zbioru Rozbite miasto i inne opowieści,
który recenzowałem na łamach DCManiaka przed rokiem. O ile tamten album dało
się sklasyfikować jako rasowy, noirowy kryminał, o tyle ten od początku do
końca pozostaje surowym horrorem utrzymanym w klimacie okultyzmu i zdradzającym
psychologiczne ambicje.
Całości brakuje niestety głębi i
jasnego kierunku. Czy Przeklęty aspirował do bycia symbolicznym
zwieńczeniem drogi Batmana tak, jak np. Daredevil: End of Days stanowiło
epilog życia Matta Murdocka? Nic na to nie wskazuje, bo fabuła zbyt wybiórczo
traktuje poszczególne elementy mitologii Człowieka Nietoperza, żeby rozpatrywać
ją w kategoriach wielkiego, emocjonalnego podsumowania. Może recenzowany komiks
miał na celu odbrązowić rodziców Bruce’a i pokazać, że jego dzieciństwo nie
zawsze musiało być tak kolorowe, jak je zapamiętał (motyw, który pojawił się
chociażby w Gotyku Granta Morrisona)?
W to też powątpiewam – w finale Azzarello zdaje się rozkładać akcenty jeszcze
gdzie indziej. Scenariusz nie jest przy tym na tyle złożony, żeby zostawiać
czytelnikowi pole do szerszej interpretacji, przez co sprawia wrażenie wydmuszki,
pięknie opakowanej w grafiki Bermejo.
Historii nie pomaga także to, że
elseworldowe wersje postaci, zaproponowane tutaj przez Azzarello, wypadły
ostatecznie raczej nieprzekonująco. Przewijający się przez Przeklętego członkowie
Justice League Dark atakują ciągle z drugiego planu, ale z całego ich grona
większą rolę odgrywa jedynie Constantine. To, że, pełniąc funkcję narratora,
jest strasznie irytujący, to już druga sprawa… Z kolei pogrążona w żałobie
Harley została przedstawiona tak, jak przedstawiano w popkulturze kobiece
bohaterki dziesięć-piętnaście lat temu. Zachowuje się w irracjonalny sposób, a
epizod z jej udziałem ogranicza się w zasadzie tylko do… próby zgwałcenia przez
nią Batmana.
Zdecydowanie najbardziej nieudaną
metamorfozę przeszedł jednak Jason Blood, znany również jako wierszujący Demon
Etrigan. W THE DAMNED jest on popularnym w podziemiu raperem – biorąc pod uwagę
jego teksty, prawdopodobnie najgorszym na świecie. Fragmenty, w których
scenarzysta wkłada mu w usta rymowane linijki, budzą niemałe zażenowanie swoją
topornością. Rozważałem ewentualność, że tłumacz odpowiadający za polskie
wydanie nie poradził sobie z przełożeniem rapu na nasz rodzimy język, ale
sprawdziłem oryginał i okazało się, że już edycja angielska nie brzmiała pod
tym kątem najlepiej. Najwidoczniej Azzarello nie czuje za dobrze tych klimatów.
Czemu więc udaje, że jest inaczej?
Twórca STU NABOI, choć
niewątpliwie ma w swoim dorobku świetne historie, zaczyna urastać w moich
oczach do miana przecenianego, żeby nie napisać wprost: „przereklamowanego”,
scenarzysty. Przeklęty to kolejna pozycja
z jego portfolio, która rozczarowuje. Od szumnie reklamowanego imprintu Black
Label trzeba oczekiwać znacznie więcej.
Komiks znajdziecie w sklepie Egmontu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz