Alan Moore to twórca legendarny i co
do tego nie ma nawet możliwości posiadania jakichkolwiek wątpliwości. Jest też
człowiekiem, którego zdecydowanie można uznać za osobę dość specyficzną w
swoich poglądach, zachowaniach czy zainteresowaniach. Wszak mówimy tu o osobie,
która uważa się za maga. Z kolei PROMETHEA to komiks jego autorstwa, który
udowadnia każdemu czytelnikowi, jak mocno Moore jest zajarany tematem.
Jednocześnie zarazem, mamy tu do czynienia z tytułem, który jak mało który w
wykonaniu tego autora, jest po prostu ciężki. Ale czy to oznacza, że mamy do
czynienia z kiepskim komiksem? Tak daleko bym nie wybiegał, wszak sam mocno
chwaliłem pierwszą odsłonę tego cyklu. Myślę, iż zdecydowanie lepiej do
PROMETHEI pasuje słowo ”specyficzna”.
Pierwszy tom PROMETHEI na DCManiaku
również recenzowałem ja, a ponieważ będę się trochę do wcześniejszego tekstu
odwoływać, to przypomnę iż jest do znalezienia TUTAJ.
Nie ukrywam, że dałem się nieco
nabrać Alanowi Moore’owi. Ten liczący sobie już 66 lat Brytyjczyk w pierwszym
tomie cyklu PROMETHEA zrobił wszystko tak, bym czuł się wciągnięty jak diabli i
z niecierpliwością wyczekiwał ciągu dalszego. Ten wreszcie ukazał się w naszym
kraju i… jestem mocno zmieszany, zwłaszcza po tym, jakimi superlatywami
obrzuciłem premierową odsłonę przygód Sophie. Tym razem fabuła podąża w mocno
innym kierunku. Oto bowiem główna bohaterka wyrusza wraz z Barbarą - jedną z
wcześniejszych wersji Promethei do świata magii, bóstw i niemożliwego, by
odnaleźć zmarłego męża przyjaciółki. Tam dowie się wielu szczegółów na temat
Promethei, magii czy swojej przeszłości, a także odkryje na nowo porządek
istnienia. Ziemia jednak nie może istnieć bez swojej obrończyni i dlatego
Stacia przejmuje obowiązki Sophie. Promethea w jej wykonaniu jest jednak
znacznie bardziej dzika, nieokrzesana oraz nieostrożna, co szybko wychodzi na
jaw w starciu z demonicznym burmistrzem.
Poprzednim razem napisałem w swojej
ocenie, że dwunasty i zarazem ostatni rozdział zawarty w pierwszym tomie PROMETHEI
jest bardzo specyficzny, ponieważ Alan Moore praktycznie całych
dwadzieściakilka stron poświęcił na przybliżenie nam znaczenia tajemnic kart
Tarota. Widziałem w kilku innych recenzjach, a także na Facebookowych grupach
tematycznych, że część czytelników odbiła się od tego zeszytu i to dość mocno.
Ja sam nie ukrywam, że bardziej pasjonował mnie w nim sam fakt wyraźnej zajawki
Moore’a i wyobrażam sobie, że scenarzysta ten musiał mieć co nieco radości
podczas pisania scenariusza. Jako osoba w Tarocie niezaznajomiona i tak z
treści zrozumiałem niewiele, ale przyznam, że nawet szczególnie mocno nie
próbowałem. Najważniejsze było dla mnie to, by przedrzeć się przez ten
konkretny rozdział i na koniec mniej więcej wiedzieć w którym miejscu jest
główna fabuła. No to wyobraźcie sobie, że w stylu tego jednego zeszytu
dostajemy teraz cały tom :)
Bo widzicie, fabuła w drugim tomie PROMETHEI
leci dwutorowo. Tym nieco mniej istotnym wątkiem są wydarzenia z udziałem Staci
w roli kolejnej obrończyni świata. Tutaj większych kłopotów nie ma, kolejne
wydarzenia są dość proste w odbiorze i stanowią mieszankę klasycznego superhero
z elementami magii. No ale jednak też zajmują one zdecydowanie mniej miejsca.
Najważniejsza w drugim tomie serii jest jednak podróż Sophie i Barbary, a tu
jest już naprawdę różnie. Moore przeprowadza czytelnika przez totalnie
zmiksowane ze sobą elementy magii, kabały, wierzeń, legend, mitologii, postaci
historycznych, literackich i religii. Całość zaś przedstawia przede wszystkim w
formie dialogów głównych bohaterek z kolejnymi, napotykanymi postaciami, a
także między nimi samymi. Przyznam, że nie jest to szczególnie porywające,
ponieważ teoretycznie dostajemy tu około trzysta stron wypełnionych kolejnymi
rozmowami, gdzie Moore snuje swoją opowieść i raz za razem coraz mocniej
rozbudowuje swój fantastyczny i wypełniony magią świat. Przez większość czasu
oczywiście jest to autentycznie fascynujące i trudno nie chylić czoła przed
ogromem wyobraźni tego niesamowitego twórcy. Są jednak w drugim tomie PROMETHEI
miejsca, gdzie się zwyczajnie gubiłem. I nie wiem do końca czy to Moore tak
mocno pokomplikował to, co chciał przekazać (niewykluczone), coś uciekało w
tłumaczeniu (wątpię) czy też po prostu ja jestem zbyt głupi (jest na to duża
szansa), ale fakty są dla mnie proste – były takie momenty podczas czytania
tego tomu, gdy musiałem wracać się kilka stron do tyłu, bo nie byłem pewien czy
coś mi tu nie ucieka. Drugi tom PROMETHEI to także komiks, który w dzisiejszych,
śmiesznych czasach może u co bardziej delikatnych duszyczek wywołać niemały
szok także ze względu na treść. Moore bez krępacji opowiada o ludzkiej
seksualności i dość wyraźnie optuje za swobodą w tej kwestii. Skoro w komiksie
wymieszane są najróżniejsze religie, to nie mogło zabraknąć Chrześcijaństwa, a
to przecież papierek lakmusowy dla osób mogących poczuć się urażonymi przez
wszystko. Nawet jak na standardy komiksów Egmontu z linii Vertigo, PROMETHEA wyróżnia
się swobodą poruszania najróżniejszych wątków, a Moore, jak to on, świętości za
bardzo nie ma. Ja z tym naturalnie problemów nie miałem.
PROMETHEA to jednak nie tylko bardzo
dobra, chociaż momentami trochę zbyt nieprzystępna praca Alana Moore’a. W tej
serii poszaleć mógł sobie także J. H. Williams III, co nie mogło mnie ucieszyć
bardziej. Po dziś dzień jestem ogromnym fanem jego rysunków w BATWOMAN: ELEGY
czy też SANDMAN: UWERTURA, ale wszystko wskazuje na to, że PROMETHEA przebije
oba te komiksy. Absolutnie rozumiem, dlaczego lata temu w USA pomiędzy
kolejnymi numerami tej serii występowały znacznie większe przerwy niż miesiąc. Nie
tylko dostajemy tutaj kapitalne splashe czy też pojedyncze strony, ale część
komiksu (niewiele, dokładnie 16 stron) została przez tego artystę nie tylko
naszkicowana, ale i namalowana w kolorze. Komiks ten to ogromna i prawdziwa
uczta dla oczu, ale w tym oceanie miodu jest jedna mała łyżka dziegciu. Otóż na
niektórych stronach zmienia się kolejność czytania kadrów i nie zawsze niestety
jest to widoczne na pierwszy rzut oka.
Czapki z głów należą się jeszcze
pani Paulinie Braiter, która przy tłumaczeniu tego komiksu łatwej roboty nie
miała, ale wybrnęła z postawionego przed nią zadania znakomicie, co w Egmoncie
do codzienności niestety nie należy. Jakość wydania niezmienna – twarda oprawa,
standardowy format, cena okładkowa w wysokości 99,99zł.
Czy warto? Pomimo tego, że kilka
razy podczas lektury gubiłem się i z całą pewnością nie wszystko pojąłem tak,
jak życzyłby sobie tego Alan Moore, jestem zafascynowany tym komiksem i już nie
mogę doczekać się trzeciego i zarazem finałowego tomu.
Krzysztof Tymczyński
-----------------------------------------------------
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów PROMETHEA #13-23.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz