wtorek, 5 kwietnia 2022

GREEN LANTERN VOL. 1: INVICTUS

Korpus Zielonych Latarni jest nieodłącznym elementem komiksowego świata DC, stąd też jeśli tylko jakaś seria dobiegnie końca (z małymi wyjątkami, kiedy przerwa była troszkę dłuższa), w jej miejsce wskakuje natychmiast nowy tytuł opowiadający kosmiczne perypetie Green Lanternów. Osobiście tęsknię za czasami, kiedy jednocześnie ukazywały się nawet cztery serie dotykające świata Zielonych Latarni i było w czym przebierać, ale ten okres nie ma aktualnie szans na powtórkę. Teraz pozostało cieszyć się tym, że jakiś ongoing w ogóle się ukazuje. Po Latarniach w bardziej klasycznym ujęciu, jakim był komiks HAL JORDAN I KORPUS ZIELONYCH LATARNI pisany przez Roberta Venditti w ramach Odrodzenia, DC dało nam możliwość poznania bardziej oryginalnej, autorskiej i mocno mieszającej w głowie wizji kosmicznych przygód Jordana w ramach THE GREEN LANTERN. Teraz nadszedł czas na powrót do tzw. normalności, czyli zaserwowania czegoś bardziej przystępnego dla przeciętnego miłośnika GLC, gdzie pierwszoplanowe role odgrywają inne, niż mocno eksploatowany ostatnio Hal postacie.

Zacznę od tego, że nie lubię wpychania mi czegoś na siłę, a w przypadku omawianego wydania zbiorczego niestety mamy z takim zabiegiem do czynienia. Zamiast sześciu pierwszych zeszytów nowej serii GREEN LANTERN, dostajemy bowiem tylko cztery, a poprzedza je materiał z FUTURE STATE: GREEN LANTERN #1 - 2, który znam, i którego zbytnio ponownie oglądać i czytać nie zamierzałem. Zresztą, umieszczono wcześniej obydwa wspomniane numery w trejdzie FUTURE STATE: JUSTICE LEAGUE.

Geoffrey Thorne wykorzystał FUTURE STATE, aby w dosyć chaotyczny, mało ciekawy i niezbyt angażujący czytelnika sposób pokazać, co planuje wprowadzić i rozwinąć w ramach swojego nadchodzącego runu w serii GREEN LANTERN. Zostajemy wrzuceni w wir trwającej batalii o wolność pewnej planety, gdzie grupą obrońców dowodzi John Stewart. On i jego towarzysze nie posiadają działających pierścieni, gdyż jak się dowiadujemy Centralna Bateria Mocy uległa wcześniej zniszczeniu. Akcja z udziałem Stewarta jest nudna jak przysłowiowe flaki z olejem, klimatycznie mocno odbiegająca od realiów związanych ze światem GL, przez co bardziej zniechęca, niż zaprasza do sięgnięcia po więcej. Nie pomagają też rysunki Toma Raneya, które jak widać zmienił w ostatnich latach styl na bardziej kreskówkowy, mniej poważny, co świetnie sprawdziłoby się gdzieś indziej, ale za cholerę nie pasuje mi do tej konkretnej historii. Trochę więcej ciekawego dzieje się w czterech krótszych opowieściach z udziałem Jessici, Guya, Hala oraz Teen Lantern. Nie są one może wybitne i szczególnie wartościowe, ale w porównaniu do tej głównej historii z Johnem są lepiej zilustrowane i mają w sobie to coś, co skłania do poznania przyczyn takiego stanu rzeczy/dalszych losów konkretnych bohaterów. Czy wstęp w postaci FS: GL jest warty przeczytania i konieczny do zrozumienia tego, co spotyka Stewarta i spółkę na początku nowej serii? Absolutnie nie.

Kiedy dowiedziałem się, że to właśnie Thorne odpowiedzialny będzie za pisanie nowego ongoingu, cały mój wcześniejszy entuzjazm i podekscytowanie poszły w odstawkę. Wpływ na taką reakcję miały w dużej mierze jego wyczyny w ramach FUTURE STATE,  a także fakt, iż zamierzał on usunąć na dalszy plan znienawidzonego przez siebie Jordana i wypromować bardziej Johna Stewarta. Jedynym, który umiał zrobić z nijakiego i nudnego czarnoskórego Latarnika postać w miarę ciekawą, był wymieniany już wyżej Venditti. Thorne postanowił nakierować fabułę w ten sposób, aby szybko dotrzeć do sytuacji, jaką pokazał na początku FUTURE STATE, a zatem nie dziwcie się proszę, że jakoś mało optymistycznie podchodziłem do lektury inauguracyjnego rozdziału nowej serii. Ale wiadomo, zawsze trzeba dać scenarzyście szansę i nie skreślać go na starcie, bo może akurat zaskoczy czymś pozytywnie.

Na planecie Oa odbywa się zebranie delegatów Zjednoczonych Planet. celem spotkania jest kwestia ewentualnego przyjęcia Oa w szeregi ZP. Niestety nie wszystko przebiega tak, jak przewidywano, atmosfera robi się napięta, a w konsekwencji dochodzi do zamordowania jednego ze Strażników Wszechświata. Jakby tego było mało, inne potworne wydarzenie wstrząsa planetą i członkami zreformowanego chwilę wcześniej Korpusu. Rozpoczyna się śledztwo, walka o przetrwanie oraz próba odbudowania i przywrócenia dawnego porządku rzeczy. Tylko czy jest to w ogóle możliwe?

Chciałoby się powiedzieć - który to już raz mamy do czynienia z takim samym zabiegiem, czyli utratą mocy, czy kontrowersyjnymi decyzjami Strażników? Nowy architekt odpowiedzialny za kształtowanie świata Zielonych Latarni sięga po pewne znane rozwiązania, aby wstrząsnąć Korpusem, zaburzyć trochę dotychczasową hierarchię i dać więcej tzw. czasu antenowego konkretnym, wybranym przez siebie postaciom. Hal Jordan na razie idzie w odstawkę, a na pierwszy plan wyraźnie wstawiony zostaje John Stewart. Thorne nie ukrywa zresztą swojej niechęci do tego pierwszego, chcąc jednocześnie promować osoby o ciemnym kolorze skory. Problemy Stewarta związane z przerwaną misją do tzw. Dark Sectors i walką o wyzwolenie pewnej planety na tą chwilę nie prezentują się ciekawie i mamy tutaj nawiązanie do poziomu, jaki prezentowały oba zeszyty z FUTURE STATE. Znacznie lepiej jest na Oa, gdzie Jo Mullein, Simon Baz i Teen Lantern próbują ogarnąć krajobraz po burzy i znaleźć odpowiedzi na najważniejsze pytania. Na razie jednak potencjał tkwiący w głównej bohaterce serii FAR SECTOR nie został wykorzystany (liczę, że z czasem Jo się rozkręci)  i nie wiemy też kompletnie nic nowego na temat Keli oraz jej mocy. Jest w tym wszystkim sporo chaosu, akcja toczona jest w dziwnym tempie i nie sposób stwierdzić, w którym kierunku całość podąży. Sporym minusem jest dla mnie to, że śmierć niektórych znanych Latarników nastąpiła gdzieś poza planem.

Kiedy spojrzy się na warstwę wizualną, to niestety zauważyć można sporą niekonsekwencję. Ze względu na dwutorowość fabuły (od numeru trzeciego), każdy z zeszytów głównej serii ilustruje dwóch różnych artystów, a ich style nie są do siebie zbytnio podobne. W zeszytach 1-2 za ołówek chwytają Dexter Soy, którego polubiłem za czasów jego runu w RED HOOD AND THE OUTLAWS, a także Marco Santucci (SWAMP THING, SHAZAM!), który rysuje poprawnie, ale bez jakiegoś błysku geniuszu. Osobiście preferowałbym, gdyby Soy zawitał na dłużej przy tej serii, ale niestety na tym albumie zakończył swoją przygodę z GREEN LANTERN. Zeszyty 3-4 to już z kolei ilustracje stworzone przez duet Santucci i Tom Raney. I to właśnie ta para od tej pory będzie tworzyła zespół odpowiedzialny za rysunki w kolejnych rozdziałach. Nie jest to dla mnie pomyślna informacja. O ile do plansz namalowanych przez Marco Santucci szybko się przyzwyczaiłem i powinny one przypaść do gustu przeciętnemu czytelnikowi serii, o tyle Raney to według mnie zły wybór. Jego kreska totalnie do mnie nie przemawia i psuje odbiór całości.

GREEN LANTERN: INVICTUS nie dostarczył mi takiej satysfakcji, przyjemności i wrażeń, jakich oczekiwałem po komiksie z mojego ulubionego, kosmicznego zakątka DCU. Fabuła nie jest na tyle wciągająca i zaskakująca, aby czytelnik czuł się zachęcony do sięgnięcia po kontynuację, a rysunki to też nie ta najwyższa półka. Nowa seria pod batutą Geoffreya Thorne'a zaliczyła mocno średni start, ale na razie nie można jej skreślać, gdyż nie zakończył się nawet pierwszy story arc. Chociaż przyznaję, że widoki na przyszłość prezentują się mało optymistycznie. Czytając pierwszy sezon THE GREEN LANTERN Morrisona bawiłem się zdecydowanie lepiej, nie mówiąc już o runie Roberta Vendittiego, który na tle pierwszych numerów najnowszej serii prezentuje się wręcz spektakularnie, a nawet - idealnie pasujące słowo - kosmicznie.

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów GREEN LANTERN #1 - 4 oraz FUTURE STATE: GREEN LANTERN #1 - 2.

Komiks do nabycia w sklepie ATOM Comics

Dawid Scheibe

1 komentarz:

  1. Trochę czytałem owego Korpusu Zielonych Latarnii. Jest to bardzo interesujący temat. Choć ja bardziej lubię: Batmana oraz Green Arrow'a. To są najciekawsze postaci w DC. Ekranizacje komiksów DC powinny zostać przepełnione charakterem DC. Nie trzeba na siłę udawać Marvela. I filmy robić podobne do Marvela. Bo komiksy DC mają swój charakter. Także filmy DC mają mieć swój charakter.

    OdpowiedzUsuń