J.M. DeMatteis jest związany z komiksami już od wczesnych lat 80, kiedy to pisał wiele tytułów w Marvelu np. Kapitana Amerykę, czy Defenders. Jednakże jego najbardziej znanym dziełem, przez które właściwie wielu czytelników poznało tego kapitalnego twórcę, był wydawany na przełomie lat 80. i 90. run w Justice League International, współpisany z Keithem Giffenem. Niestety, mimo tego podbicia popularności, późniejsze prace DeMatteisa nie zyskały już takiego rozgłosu i stały się raczej paliwem dla list typu “Top 10 Underrated Comics You Never Heard Of”.
Nie był on oczywiście kompletnie zapomnianym twórcą - jego nazwisko wciąż było na ustach czytelników, chociażby przez to że nadal coś gdzieś tam pisał (i nadal pisze; ostatnio na przykład zapowiedział całą linię swoich niezależnych komiksów pod brandem DeMultiverse, a niedawno zadebiutował pierwszy zeszyt jego miniserii pisanej dla Marvela, Spider-Man: The Lost Hunt), jednakże mam wrażenie, że nigdy nie zyskał on należytego mu rozgłosu, a jego najlepsze serie nadal umykają uwadze szerszej publiki mainstreamowych komiksów. Co prawda na naszym polskim poletku, zainteresowanie tym twórcą odżyło trochę po tym jak Mucha wydała jego niezależną serię Moonshadow, a później bardzo popularnego u nas Spectacular Spider-Mana. Dla mnie jednak to nadal za mało, więc postanowiłem przybliżyć wam jedną z kompletnie zapomnianych serii autorstwa DeMatteisa, a mianowicie Doctor Fate.
Już na łamach pierwszych numerów nieodżałowanego JLI nasz twórca miał okazję pisać jedną z najpotężniejszych magicznych postaci w uniwersum DC, czyli właśnie Fate’a. Po jakimś czasie jednak zniknął on z tego tytułu, a później postać, która wróciła nie przypominała zupełnie tego wszystkowiedzącego i doświadczonego czarownika, którego poznaliśmy wcześniej. Zmiana ta dokonała się na łamach miniserii Doctor Fate z 1987 roku, która stanowi wstęp do większej historii rozwijanej już w on-goingu o tym samym tytule z 1988 roku. Jednakże zanim o nim chcę powiedzieć kilka słów o tej miniserii, która już sama w sobie jest bardzo ciekawą lekturą. Niestety, żeby móc opowiedzieć w sensowny sposób o tym co się będzie działo w głównej serii, muszę zagłębić się w spoilery, ale nie martwcie się, nawet znając treść myślę, że będziecie się przy tym komiksie świetnie bawić.
Po okresie równej walki między porządkiem, a chaosem, zbliża się Kali Yuga, era dominacji chaosu. Z tego powodu Lordowie Porządku z Nabu na czele, potrzebują nowego ziemskiego wojownika, kogoś kto zastąpi starzejącego się już Kenta Nelsona, oryginalnego Doctora Fate’a. Tutaj na scenę wchodzą Linda i Eric, przybrana matka oraz jej syn, którzy właśnie pożegnali przemocowego ojca/męża. Po drodze okazuje się, że tą dwójkę łączy jakaś niewytłumaczalna więź przekraczająca ich ludzkie powłoki, co współgra z tym, że dusza Erica jest znacznie starsza od jego ciała, robiąc z niego dzieciaka, który wie więcej niż inni i generalnie nie pasuje do rówieśników. Oczywiście to właśnie on zostaje wybrany jako następca Nelsona, ale Lordowie Chaosu nie zostają w tyle i sami wybierają swojego wojownika, doktora Stonera, który przyjmuje imię Anti-Fate. Kiedy dochodzi do ostatecznego starcia, Eric i Linda razem stają się Doctorem Fatem, a Kent poświęca się za nich, aby mogli powstrzymać Lordów Chaosu przed podporządkowaniem sobie Ziemi.
Brzmi dosyć standardowo, prawda? Bo w dużej mierze takiej jest, no może poza wątkiem tej dziwnej relacji Erica i Lindy, który zahacza dość mocno o jakieś spirytualne motywy dwóch nierozerwalnie połączonych ze sobą dusz. Co jednak najciekawsze w tej miniserii, a o czym jeszcze nie wspomniałem, to wątek Nabu, czyli tego wszechwiedzącego, manipulującego Lorda Porządku, który kontrolował Nelsona przez całą jego karierę jako Fate. Doznaje on mianowicie dość ciekawej przemiany i daje się zdegradować do bycia zwykłym śmiertelnikiem, co będzie miało swoje interesujące konsekwencje już w samym on-goingu. O tym jednak zaraz. Wracając do miniserii, to największą jej bolączką, jest to że jest ona odrobinę za krótka przez co niektóre sceny nie są w stanie aż tak dobrze wybrzmieć. Po za tym jednak, mimo dość typowego premise, DeMatteis jest w stanie dostarczyć naprawdę wciągającą i nastrojową opowieść, która miejscami potrafi być psychodeliczna i nawet lekko horrorowa, ale w głębi duszy jest prostą historią z sympatycznymi bohaterami i ciekawym światem przedstawionym. Całość na pewno dopełniają rysunki Keitha Giffena, które są kompletnie inne od tego do czego zdążył nas przyzwyczaić ten twórca. Od początku postacie ludzkie są rysowane bardzo dziwacznie, wręcz karykaturalnie, jednakże dzięki odpowiedniej kolorystyce i tonowi samej historii, nie wybijają się one, a wręcz pasują idealnie, kiedy już dochodzimy do bardziej psychodelicznych scen z bezkształtnymi Lordami Chaosu. Cała ta cztero-zeszytowa miniseria jest więc naprawdę świetnym wstępem, który bardzo dobrze wprowadza w postacie i motywy, kontynuowane w głównej serii, zachowując przy tym swoją tożsamość (co wynika głównie z tonu, który w serii z 88 jest zupełnie inny, o czym za chwilę).
On-going zaczyna się wprowadzeniem dość nietypowego status quo, jak na raczej poważną postać jaką był Doctor Fate do tej pory. Już na pierwszych stronach pojawia się niedołężny magik, Joahim Hesse, który później będzie pojawiał się w tej serii regularnie jako comic relief. Następnie widzimy jak sprawy się mają z nieopierzonymi jeszcze nowymi awatarami porządku oraz ich mentorem, wiecznie pijanym Nabu, który przejął martwe ciało Kenta Nelsona, no i te sceny również są luźne, czasami nawet naprawdę zabawne. Wkrótce pojawiają się także inne postacie poboczne jak demon Petey, czy Jack Small, którzy też nie są zbyt poważnymi bohaterami. Tak jak wspomniałem ton tej serii jest kompletnie inny, bardziej luźny i wesoły, względem dość traktującej siebie serio miniserii. Oczywiście nie zmienia to faktu, że gdy już dochodzimy do poważniejszych motywów, to ton również się zmienia (bo chociażby już w pierwszym arcu wątek Andrew Bennetta, znanego też jako I Vampire, jest tragiczny i jako taki jest traktowany przez scenarzystę), ale równocześnie wymiany zdań między bohaterami przez większość czasu są utrzymane w humorystycznym tonie, na podobnej zasadzie jak w JLI. Ten zabieg jest bardzo odświeżający, bo jednak większość serii z tamtego okresu traktowały się bardzo serio, a DeMatteis się z tego wyłamuje. Co jednak najważniejsze, umie on tym tonem grać, więc kiedy ma być poważniej, to humor zostaje ograniczony, a kiedy ma być weselej, to natychmiast wraca on ze zdwojoną siłą. DeMatteis jest mistrzem pisania dialogów i tutaj to czuć, gdyż przez każdy zeszyt właściwie się płynie, a naprawdę zajmująca fabuła i mega ciekawe motywy, których byśmy się nie spodziewali w komiksie z głównego uniwersum, sprawiają że wciągamy się w tą historię jeszcze bardziej.
No ale dobra, o co w ogóle chodzi w fabule tego runu. Postaram się te najważniejsze elementy przedstawić jak najbardziej ogólnikowo, żeby nie zepsuć wam zabawy z odkrywania tego samemu, ale jeśli chcecie wiedzieć jak najmniej to teraz jest ten moment żeby przestać czytać. Tak więc, jak już dowiedzieliśmy się z poprzedniej serii, Kali Yuga, era chaosu trwa a najlepsze i wkrótce pochłonie cały wszechświat doprowadzając do jego zniszczenia, po czym cykl zacznie się od nowa i ponownie na Ziemi zapanuje złota era porządku. Jednakże Chaos i Porządek oraz ich gierki są niczym na tle boskiego planu stworzenia, który wchodzi w następną fazę i zakłada stworzenie nowego człowieka, będącego ponad wpływem tych dwóch sił i mającego w końcu dopełnić swój potencjał. W tym planie ważnym trybikiem okazują się być nasi bohaterowie, zarówno Nabu, jak i Linda oraz Eric. Główna historia opiera się więc na Chaosie i Porządku, próbujących przeciwstawić się tej nadchodzącej zmianie oraz na powolnym odkrywaniu tego jaką rolę do spełnienia mają nasi bohaterowie. Z tej perspektywy, może to brzmieć jak historia o narzuconym przez wszechpotężną, boską istotę losie i próbie walki z nim, ale nic bardziej mylnego.
DeMatteis idzie w zupełnie innym kierunku; sięgając po elementy buddyzmu, a następnie łącząc je z motywami judeo-chrześcijańskimi, tworzy boską świadomość, będącą reprezentacją ostatecznego spełnienia i miłości, kompletnie oderwaną od opresyjnej natury religii zorganizowanych. Nie ma tu mowy o grzechach, przykazaniach, czy innych formach wykluczenia. DeMatteis tworzy tutaj boga, który nie potrzebuje czci; on po prostu jest i faktycznie jest tą spersonifikowaną miłością, o której mówią wszelkie święte księgi religijne. Zresztą w pewnym momencie dowiadujemy się rzeczy dotyczącej tego absolutu, która znacznie zmienia perspektywę i sprawia, że ciężko nawet o niej mówić jako o sile zewnętrznej, która manipuluje śmiertelnikami, bo jej relacja z gatunkiem ludzkim jest zupełnie inna. Świetnie w to wszystko wpisują się elementy buddyzmu tj. reinkarnacja, które jeszcze bardziej odciągają nas od obrazu boga chrześcijańskiego i związanego z nim negatywnymi skojarzeniami. Poza tym wizualną reprezentacją tej boskiej świadomości jest uśmiech, który daleki jest od znanych nam symboli religijnych.
Myślę, że na tym etapie warto wspomnieć o rysowniku większości zeszytów pisanych przez DeMatteisa. Jest nim Shawn McManus, który ilustrował chociażby fragment Fables. Jego styl jest naprawdę bardzo wyrazisty i czasami wręcz podchodzący pod karykaturę, co wynika z tego że jego postacie są często dość przerysowane, a ich emocje bardzo ekspresywne. O tej ekspresywności chciałem powiedzieć co nieco więcej, a to dlatego, że McManus jak mało kto umie narysować szczery, wyrazisty uśmiech. W wypadku tego komiksu okazuje się to istotne, gdyż tak jak wspomniałem wyżej, twórcy używają w tej historii uśmiechu jako symbolu, więc pojawia się on dość często w ważnych momentach serii. Generalnie mi ta oprawa graficzna bardzo przypadła do gustu, ale tak jak wspomniałem, jest ona dość charakterystyczna więc nie każdemu musi się od razu spodobać.
Wracając do kwestii fabularnych, bardzo podoba mi się także struktura jaką obrał scenarzysta, która świetnie pasuje do tego jak bawi się on tonem. Każdy większy arc począwszy od pierwszego, w którym Doctor Fate musi powstrzymać I Vampire przed zainicjowaniem końca rzeczywistości, poprzez walkę Lindy i Erica z Darkseidem, aż po ostatni zryw Chaosu i Porządku, wykorzystując znanego z poprzedniej miniserii doktora Stonera, jest poprzerywana krótszymi, często bardziej humorystycznymi historiami, które rozluźniają atmosferę. W nich mamy też znacznie więcej interakcji między postaciami, co pozwala nam znacznie bardziej zaangażować się w ich losy, kiedy mają do czynienia z konceptami większymi niż życie, albo ich egzystencja jest zagrożona. Podobną rolę odgrywa annual wchodzący w skład tego runu, który pogłębia nam trójkę naszych głównych bohaterów; w przypadku Erica i Lindy wracając do ich problemów rodzinnych i pokazując jak z pewnymi rzeczami się godzą, a przy okazji Nabu, przedstawić jak faktycznie wyglądała jego przemiana w śmiertelnika i w jaki sposób to wpłynęło na jego postrzeganie rzeczywistości.
To wszystko prowadzi nas do, moim zdaniem, bardzo udanego finału, który pod wieloma względami pozostaje otwarty, ale mimo tego daje potrzebne nam domknięcie wątków postaci oraz podsumowuje cały ten główny motyw, który opisałem wyżej. Są tutaj także spore naleciałości on-goingowego charakteru tej serii, gdyż wiadomo jest że będzie ona trwała dalej, po tym jak zespół DeMatteis-McManus skończy swoją historię, więc pewne rzeczy muszą zostać podbudowane, a niektóre nie zamknięte, aby następni twórcy mogli od tego punktu zacząć pisać swoje rzeczy. Wiąże się to także z pewnymi powrotami do status quo, ale tak naprawdę nie mam tutaj żadnych podstaw do narzekania, ponieważ zostaje to wszystko bardzo ładnie wpisane w pozostałe motywy, więc nawet jeśli wychodzi odrobinę sztucznie to nadal w ogólnym rozrachunku sprawdza się dobrze. Co jednak najważniejsze jest to satysfakcjonujący finał, który w żaden sposób nie ucieka od konsekwencji tego co działo się wcześniej i właściwie dostarcza to co obiecywał, odpowiadając na wszystkie nurtujące nas pytania oraz dając bohaterom definitywne domknięcie ich historii.
Co ciekawe ta inkarnacja Doctora Fate’a, z Lindą i Ericiem jako awatarami porządku, nie wróciła już w żadnej formie w innych seriach (pojawili się jedynie w kilku numerach JSA, ale ich występ nie wychodził poza ramę cameosu), ale biorąc pod uwagę raczej małą popularność tego runu oraz to jak te postacie skończyły w jego finale, nie dziwi mnie ten fakt wcale. Kontynuacja, o której wydaje mi się, że też warto powiedzieć kilka słów, była pisana przez Williama Messnera-Loebsa, więc również przez wiele lat niedocenianego twórcę, i skupiała się na wracających do życia Kencie i Inzie Nelsonach (którzy zresztą pojawili się już pod koniec historii DeMatteisa).
Tutaj jednak też nie mamy do czynienia z typową superbohaterszczyzną, a na pewno nie typową w kontekście tego jakiego typu postacią jest Doctor Fate. Messner-Loebs mianowicie wrzuca tych bohaterów do jednej z biedniejszych dzielnic Nowego Jorku i zaczyna opowiadać dużo bardziej przyziemne historie, oparte na problemach społecznych ówczesnej Ameryki i zastanawianiu się czy nieograniczone wykorzystywanie magicznych mocy Fate’a bardziej pomaga czy szkodzi społeczności w której Kent i Inza się znaleźli. Oczywiście nie oznacza to, że nie ma tu w ogóle wielkich superbohaterskich walk ze złoczyńcami, magicznych istot chcących przejąć kontrolę nad Ziemią, czy odwiecznej walki między Porządkiem i Chaosem, ale nadal główna oś fabuły opiera się właśnie na tych elementach komentarza społecznego. Z pewnością historia ta nie utrzymuje poziomu runu DeMatteisa, ale na własnych zasadach w mojej opinii nadal się sprawdza i zdecydowanie warto jej dać szansę.
Wracając jeszcze na chwilę do głównego przedmiotu mojego zainteresowania, to run DeMatteisa bardzo kojarzy mi się z historiami znanymi ze wczesnego Vertigo. Mimo że tonalnie jest to kompletnie co innego niż choćby poważny Swamp Thing, czy ironiczno-pesymistyczny Hellblazer, to jednak śmiałość z jaką twórcy odchodzą od typowych superbohaterskich motywów, jednocześnie wprowadzając multum nowych dla tego gatunku konceptów, które wychodzą poza zwykłą dychotomię dobra/zła, chaosu/porządku itd. sprawia, że jeśli ten tytuł ukazałby się kilka lat później, to w moim przekonaniu miałby on logo Vertigo.
Tak więc jeśli ktoś lubi wszystkie te gatunkowe eksperymenty i nowe podejścia do ustanowionych już bohaterów DC, znane z tytułów, które w 1993 roku zostały włączone do wspomnianego legendarnego imprintu, to wydaje mi się, że Doctor Fate DeMatteisa na pewno mu się spodoba. Jest to co prawda trochę inny typ historii i naleciałości superbohaterskie nadal są tam prominentne, ale jest to komiks zdecydowanie wyróżniający się i przez to tym bardziej wart uwagi. Jeżeli nie mieliście jeszcze nigdy okazji przeczytać komiksu z Fatem na pierwszym planie, to również jest to naprawde dobry wybór, głównie dlatego, że najważniejsze koncepty związane z tą postacią, albo są tutaj tłumaczone, albo przedstawiane w kompletnie nowym świetle, więc wszystko powinno być zrozumiałe i klarowne. Tak samo, jeśli DeMatteisa znacie tylko z nazwiska i jeszcze nigdy nie sięgneliście po żaden tytuł z jego imieniem na okładce, to ta seria również nadaje się na start jak mało która, gdyż na jej łamach zobaczycie całe spektrum talentu tego scenarzysty (od lekkich, zabawnych dialogów po filozoficzno-teologiczne dysputy). Generalnie, jeśli lubicie dobre komiksy, to nie powinniście obok tego tytułu przejść obojętnie. Jak dla mnie, jest to jeden z ciekawszych tytułów, który przeczytałem w tym roku i zdecydowanie polecam go każdemu. Zwrot ‘hidden gem’ nie był chyba jeszcze nigdy tak adekwatny jak w tym przypadku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz