Chłopiec do bicia
Lubię... Wróć! Uwielbiam Wally’ego Westa. Odpowiada za to Geoff Johns. Gdy lata temu wróciłem do czytania komiksów wielka dwójka amerykańskich wydawnictw miała w swoim arsenale po jednym scenarzyście, który ogarniał najlepsze rzeczy w poszczególnych uniwersach. Marvel miał Briana Michaela Bendisa (który skończył się dla mnie w okresie, gdy wziął się za pisanie mutantów i nie wrócił już do dawnej chwały), a DC Johnsa. Czytałem wtedy wszystko z jego nazwiskiem na okładce: TEEN TITANS, JSA, GREEN LANTERN, BOOSTER GOLD i THE FLASH. Najszybszym Człowiekiem na Ziemi był wówczas Wally West i to on jest, był i będzie moim Flashem. To Wally był w składzie animowanego Justice League i przewijał się w innych komiksach, gdy tymczasem jego mentor Barry Allen wciąż jeszcze gryzł piach po heroicznej śmierci (pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku) w KRYZYSIE NA NIESKOŃCZONYCH ZIEMIACH. Johns postawił mocniej na akcent przeciwników Flasha, a ja zachęcony perypetiami Westa sięgnąłem po wcześniejszy głośny run Marka Waida, który wprowadził koncept Speed Force i rozbudował Flash Family. Gdy po ponad 20 latach Barry wrócił do życia, spodziewałem się, że będzie podobnie, jak miało to miejsce przy rezurekcji Hala Jordana, tj. będzie miejsce także dla innych Latarników. A tu figa. Wally został odsunięty na drugi plan, solową serię THE FLASH dostał Barry, a potem nastał FLASHPOINT. W New 52 nie było Wally’ego. Do czasu. Pod naciskiem fanów DC wprowadziło Wally’ego Westa – czarnoskórego nastolatka, który z moim ulubionym rudzielcem dzielił tylko imię. Zaorano całe dziedzictwo Flasha i Flash Family.
Potem przyszło Odrodzenie i autentycznie miałem łzy w oczach, gdy w otwierającym tę inicjatywę one-shocie powrócił „stary” Wally (jakiś czas później Wally z New 52 zaczął używać pełnego imienia Wallace, został nowym Kid Flashem i znalazł dla siebie miejsce w DCU jako samodzielna postać, nie żerująca na byciu zamiennikiem kogoś innego). Nie był to jednak w żadnej mierze koniec niesprawiedliwego traktowania tej postaci, a dopiero początek. Nikt nie pamiętał Wally’ego, z czasem się to zmieniło i dostaliśmy piękne pojednanie z jego przyjaciółmi z Tytanów, ale z drugiej strony Linda Park, miłość jego życia nie miała pojęcia kim jest. To był cios, a po nim przyszły kolejne. Po jednym ze starć trzeba było wszczepić mu rozrusznik serca. Dowiedziawszy się, że jego dzieci – o których istnieniu zapomniał – są uwięzione w Speed Force, dał się wmanipulować w konflikt z Barrym i zepsuć Speed Force. Nie odzyskał dzieci, co wpędziło go w głęboką depresję. Zdecydował się zamieszkać w Sanktuarium, ośrodku dla meta ludzi, gdzie leczą się z przebytych traum.
I tu dochodzimy do
KRYZYSU BOHATERÓW, komiksu, którego szczerze i głęboko nienawidzę. Mniejsza o
to, że jest okropnie napisany, a postacie są out of character, ale znowu
postanowiono dokopać Wally’emu i to gdy był już leżący. Nie winię za to bezpośrednio scenarzysty Toma Kinga, który przyznał w jednym z wywiadów, że przedstawił wydawcy
zarys fabuły z trzema głównymi bohaterami: mordercą i dwójką głównych podejrzanych.
To włodarze DC (Dan DiDio?) wytypowali do tych ról odpowiednio Wally’ego oraz
Harley Quinn i Boostera Golda. Jeśli nie czytaliście KRYZYSU BOHATERÓW, to
sobie darujcie, a jeśli macie tę katorgę za sobą, to doskonale wiecie, że w
wyniku niekontrolowanej eksplozji mocy Wally zabił kilkanaścioro pacjentów, w
tym swojego kumpla Arsenala i próbował zmylić tropy by nie wskazywały na niego.
Koniec końców przyznał się do winy i oddał w ręce przyjaciół, by ponieść karę.
Nie wiem jak mogli jeszcze bardziej dopiec tej postaci, może powinien
zastrzelić psa by sięgnąć dna…
-Mamo kupimy Watchera?
-Mamy Watchera w domu.
-Watcher w domu:
Marvel ma Watcherów, a DC niedawno otrzymało Tempusa Fuginautę, który pełni dokładnie tę samą funkcję i wygląda jak recykling projektu postaci z lat 90-tych. Nasz rodzimy obserwator uwalnia Westa z więzienia daje mu magiczny dynks (który wygląda jak buława, ale słowo dynks bardziej mi się podoba) i wrzuca go siłą na drogę ku odkupieniu. Na szali leżą... TUM TUM TUM TUMMM... losy całego multiwersum! I jest jeszcze tron wszechwiedzy - Tron Mobiusa, ale nie wchodźmy w spoilery.
Spotkanie, które
mogło być mailem
Każdy pracownik korpo doskonale zna spotkanie/calle, które są tak "wartościowe", że zastąpienie ich jednym mailem miałoby więcej sensu. Ta mini seria działa na podobnej zasadzie, jest zbędna i śmiało mogłaby być one-shotem. Jeśli odkroić tłuszcz, żyłki to jadalnego mięska zostaje niewiele. Komiks da się streścić jednym zdaniem: Szybka podróż przez część multiwersum by pozbyć się (za pomocą dynksa) ciemnej materii mrocznego multiwersum trawiącej światy. Po drodze Wally spotyka alternatywne wersje dawnych sprzymierzeńców i bliskich. Akcja gna na złamanie karku i nie sposób zapamiętać większości herosów z innych Ziemi, które przewijają się na kartach FLASH FORWARD.
Pochwalić muszę okładki autorstwa Claya Manna oraz to, jak Flasha rysuje Brett Booth. Może nie jest on rysownikiem, który dostanie Eisnera, ale rysowanie Wally'ego w ruchu udaje mu się oddać naprawdę dobrze. Gorzej wypada fizjonomia innych postaci, a z drugiej strony oko czytelnika i tak ogniskuje się na Flashu.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów FLASH FORWARD #1-6 oraz GENERATION ZERO: GODS AMONG US.
Powyższy komiks do kupienia w sklepie Egmontu i ATOM Comics.
Recenzję amerykańskiego wydania w wykonaniu Dawida znajdziecie tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz