Dzisiaj na swój recenzencki warsztat
biorę mini serię z udziałem Najszybszego Człowieka na Ziemi, czyli rudowłosego
Wally'ego Westa. To żadna pomyłka, bo jeśli śledzicie w miarę na bieżąco
flashowy run Joshuy Williamsona, doskonale się orientujecie, że Barry od
pewnego czasu jest tylko szybkonogim numerem 2. A jeśli nie śledzicie FLASHA,
to gratulacje, właśnie teraz zostaliście w tej kwestii uświadomieni. FLASH
FORWARD to kolejny rozdział w dosyć skomplikowanym życiu Wally'ego, w którym
postać ta dostaje szansę naprawienia popełnionych niedawno błędów, uda się w
kosmiczną drogę prowadząca do odkupienia i zyska nowe moce, stając się
najszybszym człowiekiem w całym multiwersum. Jesteś wybrańcem...bla,
bla...poświęcenie, łzy, krzyki...bla, bla...los wszechświata w Twoich
rękach...bla, bla...trzeba coś wybrać, a coś innego stracić - jeśli lubicie
takie klimaty, to świetnie trafiliście.
Przyznam, że początkowo zamierzałem
totalnie olać ten komiks, patrząc na opis oraz nazwiska twórców, ale
ostatecznie dałem temu projektowi szansę. Głównie dlatego, że obiecywano mocne
zakończenie i wyprostowanie tego, co spotkało Westa w ramach KRYZYSU BOHATERÓW.
W one-shocie UNIWERSUM DC - ODRODZENIE, Geoff Johns w symboliczny sposób, za
sprawą dłoni Barry'ego Allena, wyciągnął rękę do miłośników Wally'ego i po
latach nieobecności przywrócił go do DCU. Niestety we wspomnianym KRYZYSIE
BOHATERÓW, Tom King postanowił tych samych fanów mocno rozwścieczyć, pokazując
im z uśmiechem na twarzy (udając że pociera tylko prawe oko) środkowy palec.
Nasz sympatyczny rudzielec został wybrany na kozła ofiarnego, odarty zostaje z
wszelkiej zajefajności i upada na samo dno. Na szczęście taki stan nie trwa
krótko, gdyż zjawia się Scott Lobdell, aby podać upadłemu bohaterowi pomocną
dłoń, wymazać z pamięci czytelników tragiczne (w każdym znaczeniu tego słowa)
wydarzenia dotyczące Sanktuarium i przygotować dla Wally'ego Westa nową, bardzo
wygodną i cholernie odpowiedzialną zarazem posadkę.
Lobdell bardzo szybko, bo już
na kartach pierwszego rozdziału wyciąga głównego bohatera z całego tego bagna,
w jakie wpakował go Tom King. Daje mu szansę odkupienia grzechów, a droga do
tego celu prowadzi przez różne zakamarki kosmosu. Jego moce zostają odpowiednio
podrasowane, otrzymuje coś na kształt magicznej różdżki i biegnie przez kolejne
Ziemie, aby uwolnić je od infekcji spowodowanej przez energię z Mrocznego
Multiwersum. Jest takim czyścicielem, naprawiaczem, który ratuje Ziemie o numerach
13, 23, 32 oraz 43. Kto je zamieszkuje? - zaglądnijcie w ramach przypomnienia do
albumu MULTIWERSUM Granta Morrisona. Niby akcji jest sporo i cały czas coś się
dzieje, ale w praktyce dzieje się niewiele, ciągle wracam do tego samego
tematu, rozważań i wątpliwości Wally'ego, czekając tak naprawdę na ten zapowiadany,
nieuchronnie nadchodzący WOW! moment w finale.
Jeśli miałbym powiedzieć, dla
jakich momentów warto sięgnąć po omawiany komiks, to wymieniłbym samo zakończenie
plus epilog, końcówkę pierwszego rozdziału, a przede wszystkim niezwykle ciepła
i emocjonalna scena z udziałem West-family. Z minusów z kolei monotonię, zbytnie
przeciągnięcie głównego wątku, spora przewidywalność, sztywna narracja oraz
odpowiedzialny za nią Tempus Fuginaut. Ten
ostatni to taka DC-owska podróba Watchera, która to postać zadebiutowała dwa
lata wcześniej na łamach SIDEWAYS #1, czyli DC-owskiej kopii Spider-Mana. Tempus
Fuginaut to druga najważniejsza osoba w tej historii, która tak naprawdę nikogo
nie obchodzi, a do tego niczym w starszych komiksach, informuje czytelnika o
tym, co przecież sam dobrze widział/widzi. Od razu przypomniał mi się równie
dziwaczny, niepotrzebny i nieudany, kosmiczny twór o nazwie Oracle, który
wymyślił Lobdell podczas swojego żenująco słabego runu w SUPERMANIE z New 52.
Zaraz po ostatnim zeszycie
mini serii, umieszczono epilog autorstwa tych samych twórców, który premierowo
ukazał się niedawno na kartach THE FLASH #750. Niespodziewanie jednak
dostaliśmy tym razem rozszerzoną o siedem stron wersję, jaka pierwotnie miała
wchodzić w skład GENERATION ZERO: GODS AMONG US. Ten ostatni zeszyt został
wycofany z zapowiedzi, a o wszystkim co dotyczy pięciu generacji (5G) nagle
zrobiło się cicho. Plotki mówią, że planowanej przez Dana DiDio rewolucji w DCU
nie będzie, ale część z pomysłów zostanie być może przemyconych w innej formie.
W każdym razie ten wstęp poświęcony Wally'emu to swego rodzaju podsumowanie i
przypomnienie wszystkich problemów i błędów, jakie wiązały się z wcześniejszymi
próbami ingerencji DC w swoje komiksowe kontinuum. Zamiast porządku pogłębiał
się za każdym razem jeszcze większy chaos i bałagan, który obdarzony nowymi
mocami Wally West zdecydował się teraz naprawić. Pojawiła się jednak poważna
przeszkoda związana z Mrocznym Multiwersum, a wątek ten prowadzi czytelnika
bezpośrednio do serii DARK NIGHTS: DEATH METAL Snydera i Capullo. Kto miał
okazję przeczytać #1 wspomnianego tytułu doskonale wie, że to właśnie tam można
śledzić dalsze, intrygujące losy niebieskiego Westa.
Co można powiedzieć o warstwie
wizualnej? Po pierwsze, jest ona od początku do końca jednolita i na całe
szczęście nie trzeba było łatać terminów przy pomocy dodatkowych artystów.
Czego osobiście strasznie nie lubię. Po drugie, za ilustracje odpowiada duet
Brett Booth (ołówek)/Norm Rapmund (tusz), prezentujący tutaj swój solidny, mocno
rozpoznawalny, znany przez wielu z innych ich wspólnych projektów w ramach DC,
poziom. Wspominałem o tym wprawdzie już niejednokrotnie, ale przypomnę także i
teraz, że Booth nigdy nie będzie należeć do grona moich ulubionych rysowników,
a wszystko przez te nazbyt wychudzone sylwetki, problem z zachowaniem proporcji
oraz przede wszystkim jego charakterystyczne, ciężko strawne twarze. Może są
osoby, którym taki styl pasuje, ale ja z reguły omijam projekty, gdzie widnieje
jego nazwisko. Znacznie lepiej wypadają natomiast sceny dynamiczne, w których
Flash biega i się pojedynkuje, ale to akurat nie dziwi, bo przecież Booth i
Rapmund nie po raz pierwszy wizualizują przygody speedstera (chociażby THE
FLASH z New 52, czy też TITANS z Rebirth). I jeszcze jedna ważna sprawa -
kolorystyka. Wreszcie odczepiono od pociągu z napisem Booth+Rapmund wagon z
napisem Andrew Dalhouse, który to kolorysta za każdym razem uparcie raził moje oczy
nakładanymi przez siebie, przesadnie jaskrawymi barwami. Na szczęście Luis
Guerrero ma w tym temacie znacznie lepszy gust i rozeznanie. Ogólnie graficznie
historia nie porywa, ale trzeba uczciwie przyznać, że w takich klimatach ci konkretni
twórcy sprawdzają się i tak całkiem znośnie.
Na samym końcu umieszczono
alternatywne okładki, które do każdego zeszytu wykonał Koreańczyk InHyuk Lee.
Są one z pewnością bardzo ładne, ale mi jeszcze bardziej do gustu przypadły
podstawowe okładki, jakie stworzył zawsze i wszędzie mile widziany, Evan
"Doc" Shaner.
FLASH FORWARD od samego
początku nie był jakąś osobną, łatwą i przyjemną w odbiorze, zamkniętą
całością. To w założeniu tylko pomost pomiędzy dwoma ważnymi wydarzeniami,
wyprostowanie wcześniejszych sytuacji (błędów?), odpowiednia obróbka jednego z
superbohaterów, przygotowanie podwalin pod następny, jeszcze większy event. I
to się oczywiście mocno wyczuwa podczas czytania. Średniej jakości etap
przejściowy, który ma wprawdzie kilka fajnych momentów, ale generalnie nie jest
lekturą obowiązkową, nie generuje większego podekscytowania i zadowolenia. O
ile mini seria ogólnie potrafiła przynudzać i zaserwowała nam finał
(zaspojlerowany niestety jeszcze przed ukazaniem się #6), który w trakcie
czytania był już dosyć oczywisty, to jednak mimo wszystko z uwagą i
zaciekawieniem będę wyczekiwał kolejnych przygód, obdarzonego nowymi mocami
rudego Wall'ego Westa. Możecie sprawdzić, ale według mnie lepiej zachować kasę i
wydać ją na coś ciekawszego.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów FLASH FORWARD #1-6 oraz
GENERATION ZERO: GODS AMONG US.
Powyższy komiks do kupienia m.in. w sklepie ATOM Comics.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz