Zack Snyder potężnie podpadł mi już dwukrotnie. Za pierwszym razem zrobił to, gdy uznał iż trzeba w jego filmie przemodelować zakończenie komiksu STRAŻNICY i odwalić coś, co odzierało z potężnej i niegłupiej symboliki dzieło Alana Moore i zastąpić to pustym, popcornowym sloganem. Drugi raz zdarzyło mu się niemal natychmiastowo zabić we mnie wszystkie pozytywne uczucia względem niego, gdy oszukał mnie podczas BATMAN V SUPERMAN: ŚWIT SPRAWIEDLIWOŚCI. Z tego drugiego filmu wyszedłem z kina względnie zadowolony, lecz im dłużej o nim myślałem i po jakimś czasie sięgnąłem też po wersję reżyserską, w pewnym sensie przejrzałem na oczy. Nigdy nikomu wcześniej ta sztuka się nie udała i do dziś sądzę, że tak mocno chciałem, by wielkoekranowe spotkanie Gacka i eSa było dobre, iż nieświadomie nałożyłem sobie klapki na oczy i dałem się nabrać na ”wielką wizję Snydera”, której wyznawcy po dziś dzień atakują mnie za każdym razem, gdy nabijam się z ich idola. Gdy więc reżyser ten został odsunięty od realizacji LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI poczułem ulgę, będąc absolutnie pewnym, że cokolwiek w kilka miesięcy odwali Joss Whedon i tak będzie lepsze, niż to, co planował Snyder. Trudno jednak było w pewnym momencie nie dostrzec, że fani tego drugiego mocno działają i decyzję o tym, by dać mu zrobić dla HBO Max reżyserską wersję LIGI w takiej formie, jaką pierwotnie planował, przyjąłem ze smutkiem, ale raczej nie zdziwieniem. I choć sam nie wierzę w to, co teraz moje palce wyklepują na klawiaturze, to jednak po seansie trochę filmu-trochę serialu LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI ZACKA SNYDERA nie mogę napisać nic innego, niż to, że jednak dobrze się stało. Bo ten swoisty potworek Frankensteina bez większego wysiłku znokautował składak Whedona. Ale… oczywiście jakieś ”ale” też się pojawią.
Co się udało?
Do samego seansu zasiadałem w jedną, bardzo wyraźną myślą: jeżeli w (prawie) cztery godziny Snyder nie da rady przedstawić fabułę tak, by nie wyglądała jak po wcześniejszej wizycie w durszlaku, sicie oraz tarce, to pojadę na rowerze do USA i nakopię mu do dupy. No i na szczęście nie muszę nic takiego robić, bo opowieść jest kompletna, a (niemal) wszystkie postacie nie wyglądają, jakby znalazły się w filmie przez przypadek. Najmocniej widać to przy Cyborgu, Flashu oraz Steppenwolfie, którzy w wersji Whedona byli, no bo byli. Każdy główny bohater tej opowieści, może za wyjątkiem Supermana, został na tyle dobrze przedstawiony oraz rozwinięty, by móc coś o nim powiedzieć. Przestały nieco dziwić chóralne niemal śpiewy Raya Fishera na temat Zacka Snydera, bo faktycznie Cyborg zyskał w tej wersji LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI zdecydowanie najwięcej i nie tylko jest ”jakiś”, ale i czuć, iż nie wrzucono go tu na doczepkę, jak chociażby w komiksach Geoffa Johnsa z New52. Najmocniej na plus jednak wyszły zmiany przy okazji ostatniego z wymienionych, ponieważ Steppenwolf oprócz zbroi z żyletek zyskał w filmie Snydera także coś totalnie nieoczekiwanego, a konkretnie jakikolwiek charakter oraz całkiem logiczną oraz dość nieoczekiwaną motywację swych działań. Wprowadzenie do filmu Darkseida, Deesada oraz Apokolips, chociaż zgodnie z przewidywaniami dość symboliczne, dało głównemu złemu fajne ugruntowanie i zdecydowanie lepszą podbudowę pod ewentualne, kolejne filmy, niż się spodziewałem.
Następny plus – obejrzałem ten film z jedną mała przerwą na wizytę w kibelku. To w moim języku oznacza, iż Synderowi udało się stworzyć film na tyle angażujący, że pomimo blisko czterech godzin przesiedzianych w fotelu nie chciałem wstać i się przejść czy zrobić sobie jakąkolwiek, dłuższą przerwę. Gdybyście mnie o to spytali jakiś tydzień temu, to śmiało powiedziałbym, iż przewiduję rozbicie sobie seansu na 3-4 podejścia, ponieważ nawet nie umiałem sobie wyobrazić tego, że wytrzymam przed ekranem tyle czasu. Aczkolwiek, żeby nie było za słodko – kilkukrotnie spojrzałem na zegarek, żeby sprawdzić mniej więcej ile czasu już upłynęło, lecz było to głównie w pierwszej połowie filmu. Lub też względnie – w początkowych trzech epizodach.
Kolejna rzecz, która mocno przypadła mi do gustu to SPOILER całkowite wywalenie cywilów z filmowego Czarnobyla (tak, wiem, że pada tam inna nazwa, no ale inspiracje są chyba aż nazbyt oczywiste) KONIEC SPOILERA.
Odniosłem także wrażenie, a po seansie nawet się kilkukrotnie upewniłem, że w filmie/serialu LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI ZACKA SNYDERA finalnie efekty specjalne prezentują się lepiej niż w zapowiedziach. Kompletnie tego nie kumam, ale serio – na teaserach te ułamki sekund z udziałem Darkseida wyglądały jak z zapowiedzi jakiejś gry komputerowej sprzed 10 lat, natomiast w filmie zasadniczo dawał radę. I to samo mógłbym powiedzieć w zasadzie o większości scen, za wyjątkiem tych, w których udział biorą… mięśnie. Ale bez detali ;)
Co się nie udało?
Sekcję poświęconą narzekaniu zacznę od kolejnego fragmentu wygrzebanego na Facebooku. Widzicie go powyżej i nie tylko w pełni się z nim zgadzam, ale osobiście uważam za najgorsze hasło marketingowe ever :D Zack Snyder poświęca w swoim filmie mnóstwo czasu na ekspozycję, ekspozycję i jeszcze raz ekspozycję, iż w pewnym momencie miałem już tego zwyczajnie dość. Sprawę z pewnością ułatwiłoby nieco to, gdyby twórca nie wrzucał co rusz swojego ulubionego slow-motion, które w wielu scenach absolutnie ma sens, lecz zdarzyło się też kilka totalnie bez sensu i chyba pierwsza, jaka nasuwa mi się teraz na myśl, to Lois Lane dramatycznie kupująca kawę w zwolnionym tempie. Ale ogólnie tak, pierwsza połowa filmo-serialu LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI ZACKA SNYDERA była dla mnie dość ciężka do obejrzenia na raz.
Zastanawiałem się natomiast czy cały ten segment nazwać ”co się nie udało?” czy też raczej ”co w ogóle nie zaskoczyło”. Film niestety ma swoje ”Snyderyzmy”, czyli potocznie rzecz ujmując sceny tak idiotycznie przesadzone, cringe’owe lub nachalnie symboliczne, że aż wierzyć się nie chce iż sam reżyser usiadł do swojego materiału, obejrzał go i stwierdził ”tak, dokładnie o to mi chodziło” oraz nie zauważył, iż właśnie znowu przeskoczył rekina. Jest to chyba jedna z najbardziej charakterystycznych rzeczy związanych z Zackiem Synderem, z niesławnym ”ratuj Marthę” na czele. I tak oto dzięki tym właśnie ”Snyderyzmom” dostajemy chociażby scenę, w które Barry Allen ratuje Iris West od bolesnej śmierci pod kołami ciężarówki, która najprawdopodobniej miała byś super-romantyczna, ale efekt psują pięknie przelatujące po ekranie parówki. W innym momencie Aquaman wskakuje sobie do morza, a przypadkowo zebrani przy brzegu mieszkańcy małej wioski kij-wie-gdzie zaczynają mu… śpiewać coś na kształt psalmów (???). No i wreszcie na deserek wspomnieć także należy o naszej dzielnej policji z Gotham, poszukującej sprawców serii porwań naukowców na podstawie pięknego portretu pamięciowego, sporządzonego najprawdopodobniej przez średnio utalentowanego plastycznie sześciolatka.
Gdybym miał przedstawić jedną, najmocniejszą moim zdaniem przewagę składaka Whedona nad LIGĄ SPRAWIEDLIWOŚCI ZACKA SNYDERA, byłby to sposób pokazania Supermana. Ale to już moje zboczenie, ponieważ uwielbiam tę postać, mam w głowie swój archetyp tego, co jest ”supermańskie” i cały czas trzymam się zdania, iż Snyder nijak tej postaci nie czuje.
Na koniec wspomnę jeszcze o muzyce. Junkie XL potrafi znacznie więcej, niż to, co zaprezentowano w filmo-serialu.
Tak więc w sumie co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz