"As long as We continue to fight and keep these candles burning, the Justice League's legacy will live on"
Z dużymi eventami angażującymi najważniejszych bohaterów i złoczyńców, dotykającymi kwestii multiwersum i wieszczącymi ważne zmiany w świecie DC jest tak, że jedni takie wydarzenia lubią, inni wręcz nienawidzą. Osobiście należę do tego chyba szerszego grona osób, jakie odczuwają przesyt tego typu projektami. Kiedyś potrafiłem się emocjonować na samą wieść o starcie jakiegoś mniejszego bądź większego kryzysu i dać złapać w pułapkę pięknych zapowiedzi, ale od dawna już zmieniłem swoje nastawienie wiedząc, jak ma się teoria do praktyki. Zresztą, w ostatnich latach odstępy pomiędzy kolejnymi takimi eventami są bardzo małe, przez co mocno spowszedniały, stały się obojętne, poszły w ilość a nie w jakość, a efekty okazują się krótkotrwałe, szybko wymazywane, korygowane. A co najgorsze - jeden event kończy się wprowadzeniem do następnego, często o jeszcze większej skali. Czy istniała zatem jakaś logiczna przesłanka ku temu, aby przypuszczać, że z DARK CRISIS będzie akurat inaczej?
DARK CRISIS ON INFINITE EARTHS (do trzeciego zeszytu włącznie oficjalną nazwą było DARK CRISIS) rozegrał się w zeszłym roku, a za scenariusz odpowiedzialny był Joshua Williamson. Żadna to niespodzianka, gdyż facet ten od pewnego czasu jest głównym/dyżurnym scenarzystą DC i pisze dla wydawnictwa jednocześnie wiele rzeczy, co czasem owocuje czymś przyjemnym (np. aktualna seria SUPERMAN z Dawn of DC), a czasem wręcz przeciwnie - patrz komiks aktualnie recenzowany. Event śledziłem oczywiście na bieżąco, ale postanowiłem napisać o nim dopiero teraz, kiedy światło dzienne ujrzało wydanie zbiorcze w twardej oprawie.
Znany z KRYZYSU NA NIESKOŃCZONYCH ZIEMIACH Pariah powraca. Mężczyzna używa Great Darkness/Wielkiej Ciemności jako broni w celu przywrócenia z niebytu swojego świata oraz całego multiwersum. Aby tego dokonać potrzebuje jednej rzeczy: zniszczenia Ziemi-0. Przy pomocy Dark Army Pariah usuwa ze swojej drogi prawie całą Ligę Sprawiedliwości, której członkowie zostają uznani za martwych. Jon Kent organizuje nową, składająca się z młodych bohaterów drużynę, która staje na czele walki o przetrwanie planety i powstrzymanie planów Pariaha. Sytuacja jest o tyle trudna, że nie wszyscy są gotowi do współpracy, a na Ziemi zapanował wielki chaos wywołany przez armię złoczyńców, jakiej przewodzi opanowany przez ciemne moce Deathstroke.
Trzeci i w założeniu najważniejszy rozdział kosmicznej epopei Joshuy Williamsona to kulminacja tego wszystkiego, co scenarzysta ten zapoczątkował na kartach INFINITE FRONTIER, a następnie kontynuował jako JUSTICE LEAGUE INCARNATE. Swoją drogą całkiem fajnie śledziło się dwie wspomniane mini serie, których lektura jest obowiązkowa przed rozpoczęciem czytania aktu trzeciego. Aby mieć lepsze rozeznanie w sytuacji, można też zapoznać się chociażby z wcześniejszymi losami Slade'a Wilsona no i ogólnie nie da się ukryć, że lepiej na starcie odnajdą się wszyscy ci, którzy w miarę na bieżąco śledzą wydarzenia w DCU. Wstęp do DCoIE ukazany zostaje w ramach serii JUSTICE LEAGUE, gdzie gościnnie zawitał Williamson i z miejsca uśmiercił niemal cały skład drużyny. Oczywiście uśmiercił w cudzysłowie, gdyż to już nie te czasy, aby czytelnik uwierzył w taki zabieg twórców, a oni sami nie kryją, że to sytuacja jedynie chwilowa. Nawet jak ktoś zostaje zmiażdżony przez Doomsdaya, czy otrzymuje kulkę w łeb, to i tak pozostaje tylko czekać, aż sytuacja zostanie sprostowana. Zresztą, jak tutaj przejmować się czyjąś śmiercią, skoro zeszyt ten jest totalnie odarty z jakichś większych emocji, nie tworząc jakiejś głębszej podbudowy i nie oferując kompletnie nic, poza tłoczną nawalanką i pokazaniem najważniejszego - "śmierci" JL. Byłem w szoku, jak można tak mocno pójść na łatwiznę i zmarnować sytuacje, aby ukazać całość w znacznie lepszym stylu.
Kolejnym zeszytem powinien być one-shot JUSTICE LEAGUE: ROAD TO DARK CRISIS #1, ale akurat nie włączono go do tej kolekcji. Nie jest on obowiązkowy, ale pokazuje reakcje niektórych bohaterów na wieść o śmierci eSa i spółki. W ramach głównej mini serii otrzymujemy w większości wgląd w sytuację jaka zapanowała na Ziemi-0, gdzie Jon formuje w bólach nową Justice League, a opanowany przez Great Darkness i pozbawiony wszelkich zahamowań Deathstroke szaleje, powiększając swoją armię, finalnie stając się największym zagrożeniem dla ziemskich herosów, groźniejszym nawet od samego Pariaha. Slade Wilson jest przeciwieństwem tego wszystkiego, co reprezentuje Nightwing, pełen nienawiści do ludzi i gardzący dziedzictwem. Williamson oraz Sampere postanowili uwolnić wreszcie z Deathstroke'a całe jego szaleństwo, co dodatkowo miał podkreślić lekko podrasowany - dla mnie zabawny - wygląd. Trzeba przyznać, że sporo pojedynków prezentuje się naprawdę okazale, a kilka scen/momentów wywołuje uśmiech zadowolenia na twarzy, jak starcie Slade'a z Dickiem, Supermanów z Doomsdayem, czy też Black Adam dzielący się swoją mocą. Głównym celem (oprócz nowej roli Tytanów i rozpoczęciem Dawn of DC) Williamsona było poprzez usunięcie na chwilę z pierwszego planu najpotężniejszych herosów danie szansy młodym, nowemu pokoleniu, aby mogli udowodnić swoją gotowość wejścia w buty bardziej znanych nauczycieli. Podkreślił relacje, jakie przez dekady kształtowały się pomiędzy poszczególnymi postaciami i zaznaczył, jak ważne dla DC jest dziedzictwo, naturalne przekazanie pałeczki kolejnej zmianie.
Jak to z eventami w DC bywa, niby nie jest to konieczne, ale jednak wymusza się sięgnięcie po chociaż niektóre z licznych przy takiej okazji tie-inów, aby mieć lepszy i szerszy obraz całości. Dotyczy to zwłaszcza losów zabitych na początku Ligowców, którym na kartach głównej mini poświęcone jest mniej miejsca. Jest bardzo tłoczno na tym jednym wielkim placu boju i wydaje się, że niektórzy pojawiają się jedynie na moment, a tak naprawdę ich wątek rozwinięty zostaje w innym miejscu. Nie musi to jednak oznaczać, że warto w taki wątek się zagłębić. Nie jest to oczywiście komfortowa sytuacja, ale taki biznes, że wyciska się z danego eventu ile wlezie, póki jeszcze się nie skończył.
Jest tłoczno i dzieje się na pierwszy rzut oka dużo, ale w rzeczywistości jest wręcz przeciwnie, akcja wolno toczy się do przodu, czuć jakby scenarzysta sam w pewnym momencie nie miał już pomysłu, a może przestraszył się skali tego, co chciał zrobić i postanowił po prostu dotoczyć ten pociąg do szczęśliwego finału. Wiele rzeczy zostaje wymazanych, uznanych za niebyłe i tak naprawdę nie wiadomo, czy zagrożenie istniało naprawdę, czy też ktoś sobie wszystko uroił. Czytasz coś, a potem razem z twórcami i tak masz na to wszystko wylane, bo najistotniejszy jest ciekawy prolog do innych wydarzeń, jakie właśnie zostały zainicjowane i zwiastują... kolejny duży event w kolejnym roku. Kochane DC <serduszko>.
O ile do jakości fabuły i jej atrakcyjności można mieć sporo zastrzeżeń, o tyle pod kątem wizualnym omawiany komiks prezentuje się pierwsza klasa. JUSTICE LEAGUE #75 zilustrował Rafa Sandoval, który świetnie czuje się w kosmicznych klimatach, co pokazał już kiedyś na łamach HAL JORDAN AND THE GREEN LANTERN CORPS, i co tylko udowodnił prezentując otwierające cały event starcie Pariaha z Ligą Sprawiedliwości. Wyszło bardzo efektownie i przyjemnie, tak jak miało być. Główna mini seria przypadła natomiast w udziale Danielowi Sampere, z czego bardzo się ucieszyłem, gdyż to on jest tak naprawdę najjaśniejszym punktem w tej pełnej mroku opowieści. Artysta z drugiego szeregu, będący do tej pory w cieniu innych, większych nazwisk i często pełniący rolę zastępcy dla wiodącego rysownika jakiejś serii, otrzymał życiową szansę i trzeba uczciwie przyznać, że w pełni ją wykorzystał. Widać po rysunkach, że Daniel poświęcił sporo czasu na dopracowanie detali, nie poszedł na łatwiznę, wszystko jest dopieszczone i dokładne, przez co chyba każdy czytelnik będzie czuł się ukontentowany, a wiele efektownych plansz na dłużej zapadnie w pamięci. Cudownie śledzi się ten event mając na uwadze tylko ilustracje i mam nadzieję, że Sampere wykonaną tutaj pracą zasłuży sobie na to, aby w przyszłości narysować jeszcze nie jeden duży event, dla odmiany ważny, ciekawy i jakościowo z górnej półki.
Na końcu umieszczono kilkustronicowy, pochodzący z FCBD SPECIAL EDITION #0 fragment dotyczący historii Great Darkness, a także bogatą galerię okładek, w tym rozkładówkę stanowiącą hołd dla Gerge'a Pereza.
DARK CRISIS ON INFINITE EARTHS miał oczywiście swoje efektowne momenty, ale ogólnie okazał się słabym i nudnym eventem, który poza przywróceniem nieskończonej ilości światów nie zaoferował tak naprawdę nic oryginalnego, odkrywczego, stając się po prostu kolejnym etapem w historii DC stanowiącym wstęp do jeszcze innego etapu, o którym za chwilę nikt nie będzie pamiętał. Zrobiono wiele szumu o nic, reklamując to wydarzenie jako coś niezwykłego, a finalnie pozostawiając spore uczucie niedosytu (jeśli ktoś nastawiał się na coś wielkiego i przełomowego) serwując ładnie opakowaną wydmuszkę. Co oczywiście było mocno do przewidzenia, ale człowiek jakoś zawsze łudzi się, że może jednak tym razem będzie inaczej. Niestety. I tak oto z trzech części kosmicznej trylogii Williamsona, ta ostatnia prezentuje się najsłabiej. Wiadomo, każdy sympatyk komiksów DC i tak sprawdzi ten event z ciekawości, lub chcąc zachować ciągłość pewnych wydarzeń. Ale czerpać większą przyjemność z tej historii będą głównie osoby mniej wymagające odnośnie fabuły, stawiające na pierwszym miejscu cieszące oko rysunki i gustujące w grupowych nawalankach. Do przeczytania i zapomnienia.
I na koniec jeszcze jedno. Oficjalnym sequelem do KRYZYSU NA NIESKOŃCZONYCH ZIEMIACH był, jest i cały czas będzie dla mnie NIESKOŃCZONY KRYZYS. Historia nakreślona przez Williamsona, którą określa mianem oficjalnego sequela, nawiązuje jak najbardziej w paru punktach do kryzysu z roku 1985, ale nazwanie jej sequelem uważam za spore nadużycie.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów JUSTICE LEAGUE #75 oraz DARK CRISIS ON INFINITE EARTHS #0 - 7.
Omawiany komiks w twardej oprawie znajdziecie w ofercie sklepu ATOMComics.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz