Jeśli czytaliście moje recenzje dwóch
poprzednich tomów przygód Harley Quinn, zapewne pamiętacie, iż delikatnie
mówiąc, do gustu mi one nie przypadły. Do samego końca mocno liczyłem na to, że
oceną ostatniej odsłony cyklu zajmie się ktoś inny z DCManiaków. No niestety,
obowiązek ten spadł jednak na mnie i do lektury komiksu zabierałem się jak pies
do jeża. Tymczasem lektura wcale nie okazała się tak bolesna. Co więcej, w
kilku momentach naprawdę mi się podobało. I w sumie dobrze, ponieważ komiks,
który zaraz pokrótce omówię, jest w końcu pożegnaniem z rozpoczętą w marcu 2013
roku linią ”Nowe DC Comics”.
W finałowej odsłonie tej serii z przygodami
Harley, tytułowej bohaterce przyjdzie zmierzyć się z paroma zagrożeniami. Na dobry
początek jej głowę zaprzątać będzie tajemniczy Red Tool – podający się za
bohatera świr, którego celem jest ożenienie się z naszą bohaterką. I by
osiągnąć ten cel, nie zawaha się skorzystać z bardzo groźnych technik. Następnie
będziemy świadkami potężnego kryzysu małżeńskiego, który doprowadzi Harley do
uczestnictwa w bitwie wielkich robotów w środku miasta. Na deser zaś zobaczymy,
jak wygląda typowy i całkiem spokojny dzień z życia panny Quinn. Oczywiście nie
obędzie się bez solidnej rozpierduchy po drodze.
CAŁA W CZERNI, BIELI I CZERWIENI to tom, po
którym nie spodziewałem się absolutnie niczego. W przeciwieństwie do
poprzednich odsłon serii, tym razem nie łudziłem się nawet, że Amanda Conner i
Jimmy Palmiotti odejdą od schematu, który przyniósł tytułowi temu sporą
popularność. Tak oczywiście się nie stało i poszczególne rozdziały to w kółko
jedno i to samo – pędząca przed siebie, pretekstowa fabuła, która ma
doprowadzić przede wszystkim do ogromnych bijatyk, w trakcie których trup
ściele się gęsto. Wszystko jest doprawione niewyszukanym humorem, który
nieustannie krąży wokół seksu, a także mało subtelnymi odniesieniami do
popkultury. Taki pomysł na tworzenie przygód Harley mi nie pasował, tym razem
też mnie nie przekonał, no ale po wynikach sprzedaży widać, że w większości w
tym przypadku nie jestem.
Zaczynamy więc od rozdziałów poświęconych Red
Toolowi. Oczywiście to, iż ma on podejrzanie podobny pseudonim do Deadpoola z
Marvela zupełnie nie jest przypadkowe. Całość historii to nic innego jak
nabijanie się z postaci pyskatego najemnika – w pewnym momencie trudno mi było
zliczyć niknące w polskim tłumaczeniu bardziej bezpośrednie nawiązania. Przykładowo,
tekst, który w oryginale brzmiał mniej więcej ”You’re dead, Tool!” jako ”Jesteś
już martwy, Tool” nie ma już takiego efektu, jaki wymyślili twórcy. Przez historię
to przeleciałem bez większego zainteresowania. Na dłużej zatrzymały mnie tylko
dwa fragmenty, z których jeden autentycznie mi się spodobał. Jest to scena z
początku tomu, gdy pewien otyły jegomość komplementuje pupę Harley i gdy można było
spodziewać się, że dostanie krótki wykład i szybkiego łupnia, jak wiele innych
osób w poprzednich tomach, scena idzie w zaskakującym kierunku.
Drugi moment który zapamiętałem na dłużej niż
kilka minut, to zmiana kostiumu Harley na zbieżny z wersją filmową (co zresztą
zostaje odpowiednio skomentowane przez samą bohaterkę). Smutna rzeczywistość, w
której to komiksy muszą podporządkowywać się obrazom kinowym, znów dała o sobie
znać.
Rozdział z wielkimi robotami w tle od początku
do końca jest idiotyczny. Wybaczcie, ale nawet przy moich opuszczonych do
absolutnego minimum oczekiwaniach, ten rozdział nie da się w żaden sposób
obronić. Jego kwintesencją jest scena, w której Harley wsiada do maszyny, która
zupełnie przypadkiem przypomina ją wyglądem i posiada broń rakietową ukrytą, a
jakże, w mechanicznym dupsku. Tam też powinno się schować tę historię.
Na deser otrzymujemy zeszyt w formie krótkiego
podsumowania serii i zarazem pożegnania z nią. Jedynym jego celem jest
pokazanie zwykłego dnia z życia Harley i tym samym przedstawienia jaką obecnie
jest osobą. Nie ma tu niczego, czego byśmy nie mieli już w poprzednich tomach.
Przypadła mi do gustu warstwa graficzna tomu. Odpowiedzialni
za nią była aż czwórka artystów, lecz wszyscy sprawili się bardzo dobrze. Duży
plus dla Elsy Charretier, która zilustrowała finałowy rozdział CAŁEJ W CZERNI,
BIELI I CZERWIENI i wyróżniła się bardziej kreskówkowym stylem, dziwnie
pasującym do omawianego dzisiaj komiksu. Wspomnieć wypada też o okładce tomu
autorstwa Amandy Conner. Prosta lecz pomysłowa grafika wpada w oko i cieszy, że
zastosowany tam motyw wypadł dobrze.
Po niemal pięciu latach i 76 wydanych komiksach,
Egmont żegna linię Nowe DC Comics publikacją HARLEY QUINN tom 6: CAŁA W CZERNI,
BIELI I CZERWIENI. Tytuł ten moim zdaniem niczym szczególnym nie wyróżnia się
na tle poprzedników i jeśli lubiliście przygody swobodnej panny Quinn, to i ten
tom przypadnie Wam do gustu. Ja do zwolenników takiej jej wersji nie należę i
sądzę, że prędko to się nie zmieni.
-------------------------------------------------------------------------
Tom zawiera oryginalne zeszyty HARLEY QUINN vol. 2 #26-30
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Recenzowany komiks można nabyć w sklepie Atom Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz