sobota, 30 grudnia 2017

HARLEY QUINN tom 6: CAŁA W CZERNI, BIELI I CZERWIENI

Jeśli czytaliście moje recenzje dwóch poprzednich tomów przygód Harley Quinn, zapewne pamiętacie, iż delikatnie mówiąc, do gustu mi one nie przypadły. Do samego końca mocno liczyłem na to, że oceną ostatniej odsłony cyklu zajmie się ktoś inny z DCManiaków. No niestety, obowiązek ten spadł jednak na mnie i do lektury komiksu zabierałem się jak pies do jeża. Tymczasem lektura wcale nie okazała się tak bolesna. Co więcej, w kilku momentach naprawdę mi się podobało. I w sumie dobrze, ponieważ komiks, który zaraz pokrótce omówię, jest w końcu pożegnaniem z rozpoczętą w marcu 2013 roku linią ”Nowe DC Comics”.

W finałowej odsłonie tej serii z przygodami Harley, tytułowej bohaterce przyjdzie zmierzyć się z paroma zagrożeniami. Na dobry początek jej głowę zaprzątać będzie tajemniczy Red Tool – podający się za bohatera świr, którego celem jest ożenienie się z naszą bohaterką. I by osiągnąć ten cel, nie zawaha się skorzystać z bardzo groźnych technik. Następnie będziemy świadkami potężnego kryzysu małżeńskiego, który doprowadzi Harley do uczestnictwa w bitwie wielkich robotów w środku miasta. Na deser zaś zobaczymy, jak wygląda typowy i całkiem spokojny dzień z życia panny Quinn. Oczywiście nie obędzie się bez solidnej rozpierduchy po drodze.

CAŁA W CZERNI, BIELI I CZERWIENI to tom, po którym nie spodziewałem się absolutnie niczego. W przeciwieństwie do poprzednich odsłon serii, tym razem nie łudziłem się nawet, że Amanda Conner i Jimmy Palmiotti odejdą od schematu, który przyniósł tytułowi temu sporą popularność. Tak oczywiście się nie stało i poszczególne rozdziały to w kółko jedno i to samo – pędząca przed siebie, pretekstowa fabuła, która ma doprowadzić przede wszystkim do ogromnych bijatyk, w trakcie których trup ściele się gęsto. Wszystko jest doprawione niewyszukanym humorem, który nieustannie krąży wokół seksu, a także mało subtelnymi odniesieniami do popkultury. Taki pomysł na tworzenie przygód Harley mi nie pasował, tym razem też mnie nie przekonał, no ale po wynikach sprzedaży widać, że w większości w tym przypadku nie jestem.

Zaczynamy więc od rozdziałów poświęconych Red Toolowi. Oczywiście to, iż ma on podejrzanie podobny pseudonim do Deadpoola z Marvela zupełnie nie jest przypadkowe. Całość historii to nic innego jak nabijanie się z postaci pyskatego najemnika – w pewnym momencie trudno mi było zliczyć niknące w polskim tłumaczeniu bardziej bezpośrednie nawiązania. Przykładowo, tekst, który w oryginale brzmiał mniej więcej ”You’re dead, Tool!” jako ”Jesteś już martwy, Tool” nie ma już takiego efektu, jaki wymyślili twórcy. Przez historię to przeleciałem bez większego zainteresowania. Na dłużej zatrzymały mnie tylko dwa fragmenty, z których jeden autentycznie mi się spodobał. Jest to scena z początku tomu, gdy pewien otyły jegomość komplementuje pupę Harley i gdy można było spodziewać się, że dostanie krótki wykład i szybkiego łupnia, jak wiele innych osób w poprzednich tomach, scena idzie w zaskakującym kierunku.

Drugi moment który zapamiętałem na dłużej niż kilka minut, to zmiana kostiumu Harley na zbieżny z wersją filmową (co zresztą zostaje odpowiednio skomentowane przez samą bohaterkę). Smutna rzeczywistość, w której to komiksy muszą podporządkowywać się obrazom kinowym, znów dała o sobie znać.

Rozdział z wielkimi robotami w tle od początku do końca jest idiotyczny. Wybaczcie, ale nawet przy moich opuszczonych do absolutnego minimum oczekiwaniach, ten rozdział nie da się w żaden sposób obronić. Jego kwintesencją jest scena, w której Harley wsiada do maszyny, która zupełnie przypadkiem przypomina ją wyglądem i posiada broń rakietową ukrytą, a jakże, w mechanicznym dupsku. Tam też powinno się schować tę historię.

Na deser otrzymujemy zeszyt w formie krótkiego podsumowania serii i zarazem pożegnania z nią. Jedynym jego celem jest pokazanie zwykłego dnia z życia Harley i tym samym przedstawienia jaką obecnie jest osobą. Nie ma tu niczego, czego byśmy nie mieli już w poprzednich tomach.

Przypadła mi do gustu warstwa graficzna tomu. Odpowiedzialni za nią była aż czwórka artystów, lecz wszyscy sprawili się bardzo dobrze. Duży plus dla Elsy Charretier, która zilustrowała finałowy rozdział CAŁEJ W CZERNI, BIELI I CZERWIENI i wyróżniła się bardziej kreskówkowym stylem, dziwnie pasującym do omawianego dzisiaj komiksu. Wspomnieć wypada też o okładce tomu autorstwa Amandy Conner. Prosta lecz pomysłowa grafika wpada w oko i cieszy, że zastosowany tam motyw wypadł dobrze.

Po niemal pięciu latach i 76 wydanych komiksach, Egmont żegna linię Nowe DC Comics publikacją HARLEY QUINN tom 6: CAŁA W CZERNI, BIELI I CZERWIENI. Tytuł ten moim zdaniem niczym szczególnym nie wyróżnia się na tle poprzedników i jeśli lubiliście przygody swobodnej panny Quinn, to i ten tom przypadnie Wam do gustu. Ja do zwolenników takiej jej wersji nie należę i sądzę, że prędko to się nie zmieni.
        
-------------------------------------------------------------------------
       
Tom zawiera oryginalne zeszyty HARLEY QUINN vol. 2 #26-30 
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Recenzowany komiks można nabyć w sklepie Atom Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz