Oczekiwania wobec
kinowego filmu AQUAMAN miałem stosunkowo niewygórowane. Oczekiwałem po prostu…
najlepszego jak dotąd filmu DCEU i dowodu na to, że zajawki nie kłamały, a
ludzie z Warnera oraz DC wreszcie trochę się ogarnęli. Generalnie nie należę do
osób, które karmiły się krytyką kinowego uniwersum DC – CZŁOWIEK ZE STALI oraz
LEGION SAMOBÓJCÓW uważam za filmy, które nawet w połowie nie są tak złe, jak
powszechne o nich opinie. Ale problem stojący za tymi filmami był mocno
dostrzegalny. Brak pomysłu na wizję
całego uniwersum, przerażająco słaby BATMAN V SUPERMAN – ŚWIT SPRAWIEDLIWOŚCI
(chociaż tak naprawdę przez długi czas nie chciałem tego dostrzec), liczne
interwencje studia, dokrętki i ogólny chaos sprawiły, że dziś idąc do kina na
film sygnowany logiem DC mam i jeszcze pewnie długo będę mieć zaniżone
oczekiwania, które i tak nie przykryją sporych obaw. Ponieważ też jedna jaskółka wiosny nie czyni,
udane WONDER WOMAN nie było dla mnie żadnym gwarantem tego, że James Wan da
radę. I w chwili obecnej moja opinia jest taka pół na pół. Bo wiele rzeczy w
AQUAMANIE się udało, lecz drugie tyle zepsuto. Głównie z powodu tego, że chyba
zbyt wiele chciano napchać do jednego filmu, zamiast skupić się na tym, by
historia miała przez cały czas ręce i nogi we właściwych miejscach.
Chociaż film przedstawia
wydarzenia dziejące się po LIDZE SPRAWIEDLIWOŚCI, pod pewnymi względami
otrzymujemy tu także typowy origin-movie. Źle dzieje się w Atlantydzie. Król
Orm (Patrick Wilson) postanawia zjednać sobie przychylność dowódców innych
podwodnych nacji i zaatakować powierzchnię, którą uważa za zagrożenie. Mera
(Amber Heard) postanawia wezwać na pomoc Arthura Curry’ego – Aquamana (Jason
Momoa), który cały czas odrzuca swoje dziedzictwo. Jego matką bowiem jest
wygnana królowa Atlanta (Nicole Kidman) i teoretycznie, tron Atlantydy powinien
należeć do niego. Uzmysławiając sobie jak wielkie zagrożenie niesie potencjalny
konflikt, Arthur postanawia przeciwstawić się swojemu młodszemu bratu.
O filmie AQUAMAN na
pewno nie napiszę Wam, że źle się na nim bawiłem. Jednocześnie jednak nie
wystawię mu jakiejś zdecydowanie wysokiej noty, ponieważ był to dla mnie jeden
z tych obrazów, który wypełniony po brzegi był większymi lub mniejszymi
wpadkami, ale ostatecznie był na tyle, jak to się teraz mówi, ”miodny”, by po
wyjściu z kina nie żałować wydanych pieniędzy. Jest tu wiele rzeczy, które
bardzo mocno przypadły mi do gustu i od ich wymienienia zacznę.
Duet Jason Momoa i Amber
Heard ciągną ten film od początku do samego końca i nie pozwalają mu utonąć
(hue hue hue). O ile dobra postawa tego pierwszego, który gra na takim luzie i
tak przyjemnie bawi się rolą, że aż miło popatrzeć, tam aktorka odtwarzająca
Merę pozytywnie mnie zaskoczyła. Bardzo mocno bałem się tego, że dostaniemy po
prostu kogoś, na kim oko zawiesi męska część widowni (i pewnie część żeńskiej
również), a tymczasem jej rola, chociaż z pewnością nie jakaś wybitna, okazała
się po części przyjemnym zaskoczeniem. Między tą dwójką jest ekranowa chemia,
której ani krzty chociażby nie widzieliśmy u Henry’ego Cavilla i Amy Adams w aż
trzech filmach z kinowego uniwersum DC. Jest tu też dostrzegalna konsekwencja w
prowadzeniu głównego bohatera, który drugi film z rzędu przyznaje się do pewnej
słabości, która w oczach widza mocno go uczłowiecza. Aquaman nie jest tu
posągowym herosem, niczym Superman czy Wonder Woman, ale raczej przede
wszystkim ziomkiem, który w pewnych sytuacjach naraża życie bardziej dlatego iż
musi niż chce. A po robocie zamiast uczyć młode pokolenia jak być dobrym dla
innych, woli udać się do knajpy i strzelić konkretnego browara.
Świetnie zaprezentowano
Atlantydę. Co do tego też miałem ogromne obawy, ponieważ cały czas gdzieś z
tyłu głowy dźwięczą mi wspomnienia z filmu GREEN LANTERN, gdzie OA ukazano nam
jak rumowisko skalne. Tymczasem tutaj tak nie było. Atlantyda to pełne nie
najgorszych efektów komputerowych, kolorów, światełek i fantastycznych stworzeń
miejsce, które zaprezentowało się bardzo godnie, chociaż pewnie nie ja jeden
podczas seansu miałem nasuwające się samoczynnie skojarzenia z filmowym ”Tron:
Dziedzictwo”. Ogólnie myślę, że wreszcie mogę napisać, iż dostaliśmy od DC
film, w którym efekty specjalnie nie prezentują się kiepsko, chociaż
jednocześnie do perfekcji im nadal daleko.
Straszliwie podobało mi
się to, że wreszcie też DC i Warner zrobili film, który nie tylko nie wstydzi
się swojego komiksowego pochodzenia, ale wręcz robi z tego zaletę. Mamy więc tu
chociażby – to nie jest żaden spoiler – Arthura pływającego z delfinami czy też
mocną analogię do pewnej sceny z AQUAMAN #1 z 2011 roku (swoją drogą w filmie
mocno widać rękę Geoffa Johnsa, lecz wrócę do tego trochę później). W
finałowych zaś scenach, to też już wiadome było od czasu jednego z trailerów,
tytułowy bohater biega po ekranie w kostiumie żywcem wyjętym z komiksów.
Oznacza to, iż na ekranie dostajemy sporą dawkę absurdalnych wręcz rzeczy,
jednakże po zastanowieniu się szybko dojdziemy do wniosku, że cholera –
wszystko to widzieliśmy w komiksach. Doceniam zarówno taki zabieg twórców jak i
lekkość z jaką udało się to wtłoczyć do filmu.
Na plus także większość
scenografii oraz kostiumów. Co prawda osobiście uważam, że gdyby Mera biegała
po ekranie z nieco mniejszym dekoltem to nic w zasadzie by się nie stało, ale
to chyba tylko tyle. Orm, Czarna Manta czy Aquaman mieli bardzo fajne stroje,
nieźle też pokazano odmienność modową poszczególnych nacji Atlantów, chociaż
nie obraziłbym się, gdyby poświęcono temu więcej miejsca. I właśnie teraz czas
przejść do wad kinowego AQUAMANA.
Po pierwsze i chyba
najważniejsze, ten film jest zwyczajnie przeładowany. Chociaż trwa coś około
dwóch godzin (sorry, nie sprawdzałem z zegarkiem w ręku), jest w nim tak dużo
wątków, że na większość z nich brakuje czasu, a z tego rodzą się fabularne
skróty, nieścisłości i liczne znaki zapytania. Wspomniałem wcześniej o Geoffie
Johnsie i teraz do tego wrócę, ponieważ w filmie widać kilka wątków z pisanych
przez niego historii, jak chociażby stwory o nazwie Trench. Odnoszę jednak
wrażenie, że zarówno wspomniany twórca, jak i inni producenci oraz sam James
Wan ździebko przegięli, jeśli chodzi o nagromadzenie elementów fabuły. Po
wyjściu z kina nietrudno na przykład odnieść wrażenie, że gdyby postać Czarnej
Manty została całkowicie z filmu wymazana, nie zmieniłoby się w zasadzie zupełnie
nic. Działania i motywacje takich postaci jak Vulko (Willem Deafoe), Nereus
(Dolph Lundgren) czy wspomniany już wcześniej król Orm są bardzo symbolicznie
przedstawione i aż prosiło się, by wszystkie je rozwinąć. W efekcie aktorzy
grający te role nie mają najmniejszych szans w jakiś bardziej wyrazisty sposób
rozbłysnąć, a nijak nie można powiedzieć, by byli oni pozbawieni niemałych
umiejętności. Tak na dobrą sprawę, oprócz Arthura i Mery w filmie nie ma
niestety dobrze zbudowanej i rozwiniętej postaci. Po macoszemu potraktowane
zostały także inne ludy Atlantów, których prezentowanie widzom w komplecie
także można było sobie darować.
Chaos momentami wkradał
się nie tylko w warstwę wizualną. To, co muzycznie zaprezentował film jest
jakimś koszmarnym i bezsensownym zlepkiem. Zaczyna się od paru fragmentów
klasycznego rocka trochę w stylu konkurencyjnych ”Strażników Galaktyki”,
następnie otrzymujemy kilka ambientowych kawałków, wreszcie przechodzimy w
pewnym momencie do typowych dla tego gatunku filmowego utworów orkiestralnych,
a po drodze jeszcze wjeżdża Pitbull z odświeżoną wersją piosenki ”Africa”.
Zupełnie, jakby ktoś kazał pracować nad muzyką trzem różnym twórcom, każdy z
nich miał inny pomysł na film i uznano, że skorzysta się po trochu z każdego z
nich. Efekt jest zaskakująco słaby i nieraz wybija z angażowania się filmem.
I ostatnia spora wada,
która utkwiła mi po seansie w pamięci – film jest paskudnie przewidywalny.
Dosłownie nie było w nim ani jednej sceny, po której powiedziałbym ”tego się
nie spodziewałem”. I chociaż cały czas podkreślam, że autentycznie dobrze się
bawiłem podczas seansu, to jednak zdecydowanie byłoby lepiej, gdybym czuł
jakieś dreszcze ekscytacji z powodu tego, że obraz w pewnym momencie skręcił
tam, gdzie nie sądziłem iż się zdecyduje.
AQUAMAN raczej na pewno
nie jest filmem, który rzucił nowe światło na kinowy gatunek superhero. Nie jestem
też w stanie powiedzieć, by było to najlepszy film DCEU, raczej postawiłbym go
na równi z WONDER WOMAN. Ale jest to kolejny krok do przodu i solidny powód, by
na kolejne filmy od DC nie czekać z obawami, a nadziejami. AQUAMAN daje solidne
argumenty za tym, by nieco mocniej jarać się SHAZAM!, a sam w sobie jest
filmem, do którego z pewnością wrócę i dodatkowo trzymam kciuki za realizację
dwójki.
Krzysztof Tymczyński
Jako dzieciak zawsze chciałem obejrzeć film o Aquamanie, jak dorosły stwierdziłem, że pewnie nigdy to nie nastanie aż usłyszałem, że film powstaje i sobie tak pomyślałem że to się nie może udać, a po seansie mogę powiedzieć: James Wan! My Man! Z cała rodziną bawiliśmy się wyśmienicie w kinie, James odwalił kawał solidnej roboty, sceny walki (szalejąca kamera), scenografia, efekty podczas walk, muzyka i świetnie dobrani aktorzy którzy kapitalnie wpisali się w swoje postacie. U mnie Aquaman ląduje na pierwszej pozycji jeśli chodzi o kino DC, fakt historia nie powala ale gwarantuje za to świetną rozrywkę, jak to moja mama stwierdziła po seansie, było to o niebo lepsze od dwóch wszystkich ostatnich Gwiezdnych Wojen jeśli chodzi o widowisko :)
OdpowiedzUsuń