Gdy dwa miesiące temu
opisywałem swoje wrażenia z trzeciego tomu serii 100 NABOI wspomniałem, że to,
co umownie nazywam ”pierwszą falą tytułów z Vertigo w Polsce” kompletnie mnie
ominęło. Dlatego też tak na dobrą sprawę dopiero w 2018 roku następuje moje pierwsze
zetknięcie z większością z najsłynniejszych komiksów tego imprintu, które w
swojej ofercie umieściło wydawnictwo Egmont. Seria autorstwa Briana Azzarello i
Eduardo Risso oczywiście zalicza się do tego grona i powiem Wam szczerze – nie
wierzyłem, że twórcy ci dali radę utrzymać przez pełne 100 numerów swojej
autorskiej serii, jednolicie wysoki poziom. Po lekturze czwartego z pięciu
opasłych tomów tej serii jestem zdania, że nie udało im się to do końca, ale
jednocześnie w pełni rozumiem i zgadzam się z niezwykle pochlebnymi opiniami na
temat 100 NABOI.
Najnowsza odsłona tej
serii zawiera, podobnie jak tom trzeci, aż 22 numery oryginalnego cyklu. To
daje nam łącznie aż 512 stron do przeczytania i chociaż cały czas będę zdania,
że seria Azzarello i Risso jest godna wszelkich podziwów i uznania jakim się
cieszy, to jednak… mogła spokojnie być nieco krótsza. Opis na tyle okładki
wprowadza nas przez to nieco w błąd. Wciąż widnieje tam informacja o agencie
Gravesie, który wręcza ludziom aktówkę ze spluwą i setką naboi oraz wskazuje
cel zemsty. Sęk w tym, że w omawianym właśnie tomie niemal nic z tego nie ma
miejsca – jest raptem jedna osoba z aktówką, lecz konsekwentnie nie chce jej
przyjąć. Zdecydowanie mocniej za to skupiamy się na głównych wątkach wprowadzonych
enigmatycznie w poprzednich tomach 100 NABOI przez Briana Azzarello. Rodziny
wchodzące w skład Trustu postanawiają zareagować na działania Graves i ponownie
przebudzonych Minutemanów. Jedni widzą w tym szansę, inni zaś zagrożenie dla
ich dotychczasowej pozycji. Zawiązują się nowe, czasem naprawdę zaskakujące
sojusze, niektóre rodziny się rozpadają, a ilość ofiar nieustannie się
powiększa.
Zdecydowanie nie można
powiedzieć, że w czwartym tomie 100 NABOI nic się nie dzieje, a historia jest
rozwleczona do granic możliwości. Absolutnie. Brian Azzarello konsekwentnie
pokazuje, że jego pomysł na opowiedzenie historii Gravesa i jego byłych oraz
obecnych sojuszników ma ręce i nogi, jest wciągająca i potrafi zaskoczyć. Ale
zawsze musi być jakieś ”ale” i w przypadku tego tomu 100 NABOI (jak i po trochu
całej serii) mam w zasadzie tylko jedno – scenarzysta nie powinien usilnie
dążyć do osiągnięcia symbolicznego pułapu stu numerów. W omawianym właśnie
tomie pojawiały się wątki, które ładnie ”zapychały” miejsce i robiły to
autentycznie dobrze – tu za przykład podam pojawiający się w jednej z historii
wątek boya hotelowego, który wpada w jeszcze gorsze niż dotąd towarzystwo – który
tak naprawdę nie służył absolutnie niczemu. I chociaż z jednej strony brak tego
czy paru innych elementów fabuły nie zmieniłby w czwartym tomie 100 NABOI nic,
oprócz sporej ilości zaoszczędzonego miejsca, to jednak z drugiej widać, że
Brian Azzarello do perfekcji opanował na łamach tej serii prowadzenie drugiego
planu i swego rodzaju symbolikę. Scenarzysta rewelacyjnie ukazuje nam, jak
jedna zła decyzja, chwila słabości, zawahania czy gniewu może doprowadzić do
sytuacji, w której każde pojawiające się na horyzoncie rozwiązanie jest złe. Pod
tym względem osiągnął on w 100 NABOJACH mistrzostwo i do dziś mało kto może się
z nim równać pod tym względem. Dlatego też chociaż wątki te mogłyby spokojnie
nie istnieć, nie ma zupełnie niczego złego w tym, że jednak są.
Wielokrotnie wspominane
główne zagadnienia fabularne to przede wszystkim konsekwentne rozstawianie
pionków na planszy i planowanie posunięć w trakcie ostatecznej rozgrywki. Tutaj
z pewnym zdziwieniem muszę napisać, że wewnętrzne knucia w Truscie, a także konsekwentne
działania Gravesa oraz Lono czytało mi się z ogromną satysfakcją. Twórcy 100
NABOI zdecydowanie dali radę zrobić długi wstęp do planowanego finału, który
mnie jako czytelnika nie tylko nie znudził, ale także sprawił, iż z
niecierpliwością czekam na ostateczne rozdanie kart, które nastąpi nakładem
Egmontu w przyszłym roku. Prawdopodobnie nastąpi to najwcześniej w marcu – na
początku 2019 roku wydawnictwo nieco zwalnia z pozycjami od Vertigo, co nie
ukrywam - mój krwawiący portfel osobiście trochę ucieszyło.
O rysunkach Eduardo
Risso mogę napisać tylko to, co poprzednim razem. Artysta jest to wielki i na
łamach tego tomu 100 NABOI tylko to pięknie udowodnił. Jego współpraca z
kolorystką jest idealna i do całej warstwy graficznej zupełnie nie mogę się w
żaden sposób przyczepić.
Tym razem także to samo
napiszę o tłumaczu 100 NABOI, aczkolwiek z dopiskiem, że tym razem starałem się
jego wyczynów głębiej nie analizować. Po poprzednich tomach i stosunkowo
licznych wtopach z jego strony, tym razem postanowiłem darować sobie nerwów i
irytacji. Sam tom wydano oczywiście w twardej oprawie, a powiększona ilość
stron nie odbiła się na cenie okładkowej.
Czy warto posiadać 100
NABOI w swojej kolekcji? Zdecydowanie tak, nawet jeśli podobnie jak ja uznacie,
że seria jest nieco przeciągnięta. Nawet pomimo tego, jej poziom jest
niesamowicie wysoki i w pełni zasługuje na swoje miejsce w gronie jednego z
najwybitniejszych komiksów amerykańskiego rynku.
Krzysztof Tymczyński
-----------------------------------------------------------------------
Opisywane wydanie zawiera zeszyty #59-80 oryginalnej serii 100 BULLETS
100 NABOI TOM 4 do kupienia w sklepie Egmontu i ATOM Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz