wtorek, 18 grudnia 2018

100 NABOI TOM 4

Gdy dwa miesiące temu opisywałem swoje wrażenia z trzeciego tomu serii 100 NABOI wspomniałem, że to, co umownie nazywam ”pierwszą falą tytułów z Vertigo w Polsce” kompletnie mnie ominęło. Dlatego też tak na dobrą sprawę dopiero w 2018 roku następuje moje pierwsze zetknięcie z większością z najsłynniejszych komiksów tego imprintu, które w swojej ofercie umieściło wydawnictwo Egmont. Seria autorstwa Briana Azzarello i Eduardo Risso oczywiście zalicza się do tego grona i powiem Wam szczerze – nie wierzyłem, że twórcy ci dali radę utrzymać przez pełne 100 numerów swojej autorskiej serii, jednolicie wysoki poziom. Po lekturze czwartego z pięciu opasłych tomów tej serii jestem zdania, że nie udało im się to do końca, ale jednocześnie w pełni rozumiem i zgadzam się z niezwykle pochlebnymi opiniami na temat 100 NABOI.

Najnowsza odsłona tej serii zawiera, podobnie jak tom trzeci, aż 22 numery oryginalnego cyklu. To daje nam łącznie aż 512 stron do przeczytania i chociaż cały czas będę zdania, że seria Azzarello i Risso jest godna wszelkich podziwów i uznania jakim się cieszy, to jednak… mogła spokojnie być nieco krótsza. Opis na tyle okładki wprowadza nas przez to nieco w błąd. Wciąż widnieje tam informacja o agencie Gravesie, który wręcza ludziom aktówkę ze spluwą i setką naboi oraz wskazuje cel zemsty. Sęk w tym, że w omawianym właśnie tomie niemal nic z tego nie ma miejsca – jest raptem jedna osoba z aktówką, lecz konsekwentnie nie chce jej przyjąć. Zdecydowanie mocniej za to skupiamy się na głównych wątkach wprowadzonych enigmatycznie w poprzednich tomach 100 NABOI przez Briana Azzarello. Rodziny wchodzące w skład Trustu postanawiają zareagować na działania Graves i ponownie przebudzonych Minutemanów. Jedni widzą w tym szansę, inni zaś zagrożenie dla ich dotychczasowej pozycji. Zawiązują się nowe, czasem naprawdę zaskakujące sojusze, niektóre rodziny się rozpadają, a ilość ofiar nieustannie się powiększa.

Zdecydowanie nie można powiedzieć, że w czwartym tomie 100 NABOI nic się nie dzieje, a historia jest rozwleczona do granic możliwości. Absolutnie. Brian Azzarello konsekwentnie pokazuje, że jego pomysł na opowiedzenie historii Gravesa i jego byłych oraz obecnych sojuszników ma ręce i nogi, jest wciągająca i potrafi zaskoczyć. Ale zawsze musi być jakieś ”ale” i w przypadku tego tomu 100 NABOI (jak i po trochu całej serii) mam w zasadzie tylko jedno – scenarzysta nie powinien usilnie dążyć do osiągnięcia symbolicznego pułapu stu numerów. W omawianym właśnie tomie pojawiały się wątki, które ładnie ”zapychały” miejsce i robiły to autentycznie dobrze – tu za przykład podam pojawiający się w jednej z historii wątek boya hotelowego, który wpada w jeszcze gorsze niż dotąd towarzystwo – który tak naprawdę nie służył absolutnie niczemu. I chociaż z jednej strony brak tego czy paru innych elementów fabuły nie zmieniłby w czwartym tomie 100 NABOI nic, oprócz sporej ilości zaoszczędzonego miejsca, to jednak z drugiej widać, że Brian Azzarello do perfekcji opanował na łamach tej serii prowadzenie drugiego planu i swego rodzaju symbolikę. Scenarzysta rewelacyjnie ukazuje nam, jak jedna zła decyzja, chwila słabości, zawahania czy gniewu może doprowadzić do sytuacji, w której każde pojawiające się na horyzoncie rozwiązanie jest złe. Pod tym względem osiągnął on w 100 NABOJACH mistrzostwo i do dziś mało kto może się z nim równać pod tym względem. Dlatego też chociaż wątki te mogłyby spokojnie nie istnieć, nie ma zupełnie niczego złego w tym, że jednak są.

Wielokrotnie wspominane główne zagadnienia fabularne to przede wszystkim konsekwentne rozstawianie pionków na planszy i planowanie posunięć w trakcie ostatecznej rozgrywki. Tutaj z pewnym zdziwieniem muszę napisać, że wewnętrzne knucia w Truscie, a także konsekwentne działania Gravesa oraz Lono czytało mi się z ogromną satysfakcją. Twórcy 100 NABOI zdecydowanie dali radę zrobić długi wstęp do planowanego finału, który mnie jako czytelnika nie tylko nie znudził, ale także sprawił, iż z niecierpliwością czekam na ostateczne rozdanie kart, które nastąpi nakładem Egmontu w przyszłym roku. Prawdopodobnie nastąpi to najwcześniej w marcu – na początku 2019 roku wydawnictwo nieco zwalnia z pozycjami od Vertigo, co nie ukrywam - mój krwawiący portfel osobiście trochę ucieszyło.

O rysunkach Eduardo Risso mogę napisać tylko to, co poprzednim razem. Artysta jest to wielki i na łamach tego tomu 100 NABOI tylko to pięknie udowodnił. Jego współpraca z kolorystką jest idealna i do całej warstwy graficznej zupełnie nie mogę się w żaden sposób przyczepić.

Tym razem także to samo napiszę o tłumaczu 100 NABOI, aczkolwiek z dopiskiem, że tym razem starałem się jego wyczynów głębiej nie analizować. Po poprzednich tomach i stosunkowo licznych wtopach z jego strony, tym razem postanowiłem darować sobie nerwów i irytacji. Sam tom wydano oczywiście w twardej oprawie, a powiększona ilość stron nie odbiła się na cenie okładkowej.

Czy warto posiadać 100 NABOI w swojej kolekcji? Zdecydowanie tak, nawet jeśli podobnie jak ja uznacie, że seria jest nieco przeciągnięta. Nawet pomimo tego, jej poziom jest niesamowicie wysoki i w pełni zasługuje na swoje miejsce w gronie jednego z najwybitniejszych komiksów amerykańskiego rynku.
     
Krzysztof Tymczyński
      
-----------------------------------------------------------------------
           
Opisywane wydanie zawiera zeszyty #59-80 oryginalnej serii 100 BULLETS
     
100 NABOI TOM 4 do kupienia w sklepie Egmontu i ATOM Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz