piątek, 14 grudnia 2018

BATMAN: NINJA

Jeśli kiedykolwiek postanowicie przekopać się przez żyzne gleby internetu w celu znalezienia absolutnej granicy absurdu, na swojej drodze miniecie wiele wiekopomnych dzieł kinematografii. Z tego typu produkcji bez trudu można wyszczególnić dwie grupy - będą to dziadostwa najgorszego sortu („Zabójcze ryjówki”, „Dwugłowy rekin atakuje”), a także filmy tak złe, ze aż dobre („The Room”, „Noc kurczęcich trucheł”, „Sharknado”). Ale kiedy dotrzecie już do ostatniego punktu podróży po wszelakiej maści dziwadłach X muzy, przypuszczalnie czekać tam na Was będzie Batman odziany w fikuśny strój ninja, z hobbystycznym zapędem wymachujący samurajskim mieczem przed podkręconymi wąsami Jokera. A to tylko wierzchołek góry lodowej wśród niedorzeczności, jakie oferuje tegoroczna animacja ze stajni DC, która całkiem niedawno trafiła pod skrzydła Netflixa. Fakt, iż gatunek filmów animowanych teoretycznie nie stawia żadnej wyraźnej granicy względem tego, co można powołać do życia na srebrnym ekranie, stanowi ogromną wartość samą w sobie. Niestety, autorzy BATMAN: NINJA zrozumieli ten atut nieco opacznie, wpychając w scenariusz wszystko, co akurat przyjdzie im do głowy. Śledząc kolejne wydarzenia, mamy więc do czynienia z pękającym w szwach worem mniej lub bardziej udanych pomysłów.

Na skutek nieudanego eksperymentu superinteligentnego goryla Grodda, Batman zostaje przeniesiony w czasie i przestrzeni, by trafić aż do feudalnej Japonii. Z zaskoczeniem odkrywa, że nie został w tej niecodziennej sytuacji sam, gdyż podobny los spotkał nie tylko wszystkich jego wrogów, ale i zaufanych sojuszników. Jako, iż podróże czasowe nie należą do najprostszych, przybył na miejsce z dwuletnim opóźnieniem (kwestia kilku sekund w rzeczywistym wymiarze przyniosła nieoczekiwane skutki), podczas gdy najwięksi złoczyńcy Gotham zdążyli skutecznie podzielić między sobą walczące prowincje. Celem każdego z nich jest zjednoczenie kraju pod swoją władzą, choć najbliżej tego jest Joker. Zamaskowany obrońca wdaje się w konflikt z odwiecznymi antagonistami, nieświadomie wypełniając przy tym starożytną przepowiednię.

Już sam koncept wyjściowy brzmi z lekka kretyńsko, ale przez wzgląd na nałożoną z góry groteskową estetykę, głupawa historia zdaje się mieścić w granicach akceptowalności widza, szczególnie przyzwyczajonego do pełnych umowności historii z komiksowego medium. Jednak po uruchomieniu szarych komórek, szybko dociera do nas brutalna prawda o jakże niskiej jakości konsumowanej produkcji. Bagno wszelako rozumianej głupoty, w które twórcy zepchnęli fabularne ramy jest na tyle głębokie, że ani przez chwilę nie przyświeca nam myśl oglądania czegoś przynajmniej w jakimś stopniu wartościowego. Już od pierwszych scen jeden zwrot akcji goni drugi, a gromadzące się z każdą minutą wątki brną donikąd, co dodatkowo załamuje zaangażowanie w losy bohaterów. Takim sposobem Junpei Mizusaki zabiera nas na festiwal nonsensu, którego każda kolejna atrakcja przynosi efekt radykalnie odwrotny od zamierzonego. Zamiast urzekać swoim intrygującym kształtem, odrzuceniem kompromisów i potencjalną nowatorskością, pokrótce zaczyna męczyć brakiem jakiegokolwiek ładu. Nie pomaga również struktura historii, na którą składa się ciąg rwanych epizodów oraz wypchanych ekspozycją paneli. I choć ciężko tu narzekać na nudę, seans szybciej dostarczy nieznośnego bólu głowy, niż nieskrępowanej rozrywki.

Łatwiej zliczyć, czego w filmie nie ma, niż to, co ile rzeczy udało się w nim upchnąć. Obok kilku idiotyzmów z samego początku da się jeszcze przejść ze wzruszeniem ramion, dopóki akcja samoistnie nie odjeżdża Batmobilem w odległe rejony wyobraźni. Najpierw przyjdzie nam się skonfrontować z Brucem udającym chrześcijańskiego misjonarza, który wycina sobie tonsurę, ale na łysym czubku głowy zostawia logo Batmana. Niedługo później okazuje się, ze wszystkie fortece jego przeciwników, formują się w gargantuicznych rozmiarów mechy, rzucające się do walki między sobą tuż pod górą Fuji. Dalej mamy tresowane na dźwięk magicznego fleta małpy i nietoperze, ale wyliczanie kolejnych punktów fabuły nie ma większego sensu, gdyż zahaczałoby to o psujące resztki frajdy z oglądania spoilery. Kuriozalne jest to, że cały ten zgiełk, przez niemal półtora godziny, nawet nie próbuje podjąć elementarnej decyzji pomiędzy tym, czy chce trwać jako w pełni samoświadomy pastisz, czy produkcja traktująca się śmiertelnie poważnie.
Z biegiem czasu trwania filmu, reżyser utwierdza nas w przekonaniu, że znacznie bardziej interesują go formalne stylizacje, aniżeli logika lub spójność prowadzonych wydarzeń. Nie da się ukryć, ze obraz działa niczym magnes dla spragnionych wrażeń kinomanów głównie za sprawą ciekawego opakowania, które przedstawia rozpoznawalne postaci w świetle nieco innym niż dotychczas. Problem polega na tym, ze twórcy wykazują się przy okazji ich kompletnym niezrozumieniem. Wygląd mieszkańców Gotham przyodzianych w charakterystyczne dla nowego settingu kostiumy robi wrażenie i nie pozostawia nic do życzenia, jednak bohaterowie od początku do końca grzęzną w sosie bolesnej stereotypizacji. Wbrew zasadzie „co za dużo, to nie zdrowo”, każdy antagonista wykazuje się przesadną ekspresyjnością, co dodatkowo uwypukla nadmiernie rozemocjonowana obsada dubbingowa. W ten sposób dostajemy najgorszą wersję Jokera od lat, przedstawionego jako rozwrzeszczanego szaleńca, któremu bliżej do nadpobudliwego dziecka o niezbyt wygórowanym poziomie inteligencji, aniżeli błyskotliwego showmana-psychopaty. Wcale nie lepiej nakreślono Harley Quinn, która działa tu wyłącznie na zasadzie tępego, wydekoltowanego obiektu pożądania. Na ekranie pojawia się zaskakująco często, ale jej rola dla historii pozostaje w gruncie rzeczy marginalna. Nijak ma się to natomiast do samego Batmana, gdyż to właśnie on na poziomie charakterologicznym traci najwięcej. Pod zamaszyście zdartym strupkiem owianego traumą i fascynującą tajemnicą introwertyka, pozostała postać konceptualnie nudna i emocjonalnie naga. Można by przyjąć, że taka dawka uproszczeń w kinie (jakby nie patrzeć) superbohaterskim nie jest niczym złym, jednak na tle kulejącej reszty, wyróżniające się kreacje pierwszoplanowe mogły choć trochę wzmocnić niepewne fundamenty. Co więcej, obraz trudno odbierać pozytywnie nawet jako swoiste guilty pleasure, a im dalej w las, tym bardziej podnosi poziom irytacji swoją infantylnością oraz konceptualnym rozstrzałem.

Czynnikiem wyciągającym na powierzchnię ten tonący pod własnym ciężarem okręt jest niezaprzeczalnie urzekająca warstwa wizualna. Plastycznie spełnione kadry, w których zamknięta została cała głupota scenariusza, przyciągają oko i wywierają podziw niespotykaną dbałością o detale. Komiksowe realia przefiltrowane przez cechy azjatyckiej animacji zaskakująco swobodnie odnajdują się w tej interpretacji, głównie za sprawą dużej pomysłowości, zauważalnej przede wszystkim w fenomenalnie zaprojektowanym designie każdego z bohaterów. Ze świata przedstawionego może wybić jedynie wzorzyste niebo, wyglądające jak sypialniana tapeta ścienna, przez co widz narażony zostaje na ciągłe oczekiwanie, aż Batman w końcu się obudzi, zawoła Alfreda i opowie mu, jak bardzo porąbany miał sen.

Choć zdania krytyków na temat omawianego dzieła są na ogół podzielone, w jednej kwestii pozostają zgodni: BATMAN: NINJA to olśniewające od strony wizualnej, fabularne kuriozum. Zamiast lekkiej i wciągającej opowieści ze znanymi postaciami w alternatywnym świecie, na co wskazywał głęboko zaprzepaszczony potencjał, ostatecznie powstała wyjątkowo ciężkostrawna narracyjna męczybuła. Finalny produkt jest bowiem wydmuszką gubiącą się w odmętach wszechobecnego chaosu, w której zabrakło nie tylko wyraźnie zaznaczonego kierunku, ale przede wszystkim wyczucia i równowagi między oryginalną mitologią postaci a japońskim sznytem. Lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby takie konwencjonalne szaleństwo ujrzało światło dzienne w formie kilkunastominutowej krótkometrażówki lub specjalnego odcinka serialu, a nie pełnoprawnego filmowego przedsięwzięcia. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, jaka jest domyślna grupa widzów, do których trafi ten sklejony na ślinę kolaż absurdalnych sekwencji, jednak pozwoliłem sobie wysnuć pewne przypuszczenia. Albo są to ludzie oczarowani animacją oraz tutejszą stylistyką wschodu, albo masochiści, którzy poprzez spływający po ich czole zimny pot zażenowania, lubią od czasu do czasu opuścić własną strefę kinowego komfortu.

Wiktor Szymurski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz