niedziela, 23 grudnia 2018

AQUAMAN (2018) - opinia bezspoilerowa

Oczekiwania wobec kinowego filmu AQUAMAN miałem stosunkowo niewygórowane. Oczekiwałem po prostu… najlepszego jak dotąd filmu DCEU i dowodu na to, że zajawki nie kłamały, a ludzie z Warnera oraz DC wreszcie trochę się ogarnęli. Generalnie nie należę do osób, które karmiły się krytyką kinowego uniwersum DC – CZŁOWIEK ZE STALI oraz LEGION SAMOBÓJCÓW uważam za filmy, które nawet w połowie nie są tak złe, jak powszechne o nich opinie. Ale problem stojący za tymi filmami był mocno dostrzegalny.  Brak pomysłu na wizję całego uniwersum, przerażająco słaby BATMAN V SUPERMAN – ŚWIT SPRAWIEDLIWOŚCI (chociaż tak naprawdę przez długi czas nie chciałem tego dostrzec), liczne interwencje studia, dokrętki i ogólny chaos sprawiły, że dziś idąc do kina na film sygnowany logiem DC mam i jeszcze pewnie długo będę mieć zaniżone oczekiwania, które i tak nie przykryją sporych obaw.  Ponieważ też jedna jaskółka wiosny nie czyni, udane WONDER WOMAN nie było dla mnie żadnym gwarantem tego, że James Wan da radę. I w chwili obecnej moja opinia jest taka pół na pół. Bo wiele rzeczy w AQUAMANIE się udało, lecz drugie tyle zepsuto. Głównie z powodu tego, że chyba zbyt wiele chciano napchać do jednego filmu, zamiast skupić się na tym, by historia miała przez cały czas ręce i nogi we właściwych miejscach.

Chociaż film przedstawia wydarzenia dziejące się po LIDZE SPRAWIEDLIWOŚCI, pod pewnymi względami otrzymujemy tu także typowy origin-movie. Źle dzieje się w Atlantydzie. Król Orm (Patrick Wilson) postanawia zjednać sobie przychylność dowódców innych podwodnych nacji i zaatakować powierzchnię, którą uważa za zagrożenie. Mera (Amber Heard) postanawia wezwać na pomoc Arthura Curry’ego – Aquamana (Jason Momoa), który cały czas odrzuca swoje dziedzictwo. Jego matką bowiem jest wygnana królowa Atlanta (Nicole Kidman) i teoretycznie, tron Atlantydy powinien należeć do niego. Uzmysławiając sobie jak wielkie zagrożenie niesie potencjalny konflikt, Arthur postanawia przeciwstawić się swojemu młodszemu bratu.

O filmie AQUAMAN na pewno nie napiszę Wam, że źle się na nim bawiłem. Jednocześnie jednak nie wystawię mu jakiejś zdecydowanie wysokiej noty, ponieważ był to dla mnie jeden z tych obrazów, który wypełniony po brzegi był większymi lub mniejszymi wpadkami, ale ostatecznie był na tyle, jak to się teraz mówi, ”miodny”, by po wyjściu z kina nie żałować wydanych pieniędzy. Jest tu wiele rzeczy, które bardzo mocno przypadły mi do gustu i od ich wymienienia zacznę.

Duet Jason Momoa i Amber Heard ciągną ten film od początku do samego końca i nie pozwalają mu utonąć (hue hue hue). O ile dobra postawa tego pierwszego, który gra na takim luzie i tak przyjemnie bawi się rolą, że aż miło popatrzeć, tam aktorka odtwarzająca Merę pozytywnie mnie zaskoczyła. Bardzo mocno bałem się tego, że dostaniemy po prostu kogoś, na kim oko zawiesi męska część widowni (i pewnie część żeńskiej również), a tymczasem jej rola, chociaż z pewnością nie jakaś wybitna, okazała się po części przyjemnym zaskoczeniem. Między tą dwójką jest ekranowa chemia, której ani krzty chociażby nie widzieliśmy u Henry’ego Cavilla i Amy Adams w aż trzech filmach z kinowego uniwersum DC. Jest tu też dostrzegalna konsekwencja w prowadzeniu głównego bohatera, który drugi film z rzędu przyznaje się do pewnej słabości, która w oczach widza mocno go uczłowiecza. Aquaman nie jest tu posągowym herosem, niczym Superman czy Wonder Woman, ale raczej przede wszystkim ziomkiem, który w pewnych sytuacjach naraża życie bardziej dlatego iż musi niż chce. A po robocie zamiast uczyć młode pokolenia jak być dobrym dla innych, woli udać się do knajpy i strzelić konkretnego browara.

Świetnie zaprezentowano Atlantydę. Co do tego też miałem ogromne obawy, ponieważ cały czas gdzieś z tyłu głowy dźwięczą mi wspomnienia z filmu GREEN LANTERN, gdzie OA ukazano nam jak rumowisko skalne. Tymczasem tutaj tak nie było. Atlantyda to pełne nie najgorszych efektów komputerowych, kolorów, światełek i fantastycznych stworzeń miejsce, które zaprezentowało się bardzo godnie, chociaż pewnie nie ja jeden podczas seansu miałem nasuwające się samoczynnie skojarzenia z filmowym ”Tron: Dziedzictwo”. Ogólnie myślę, że wreszcie mogę napisać, iż dostaliśmy od DC film, w którym efekty specjalnie nie prezentują się kiepsko, chociaż jednocześnie do perfekcji im nadal daleko.
Straszliwie podobało mi się to, że wreszcie też DC i Warner zrobili film, który nie tylko nie wstydzi się swojego komiksowego pochodzenia, ale wręcz robi z tego zaletę. Mamy więc tu chociażby – to nie jest żaden spoiler – Arthura pływającego z delfinami czy też mocną analogię do pewnej sceny z AQUAMAN #1 z 2011 roku (swoją drogą w filmie mocno widać rękę Geoffa Johnsa, lecz wrócę do tego trochę później). W finałowych zaś scenach, to też już wiadome było od czasu jednego z trailerów, tytułowy bohater biega po ekranie w kostiumie żywcem wyjętym z komiksów. Oznacza to, iż na ekranie dostajemy sporą dawkę absurdalnych wręcz rzeczy, jednakże po zastanowieniu się szybko dojdziemy do wniosku, że cholera – wszystko to widzieliśmy w komiksach. Doceniam zarówno taki zabieg twórców jak i lekkość z jaką udało się to wtłoczyć do filmu.

Na plus także większość scenografii oraz kostiumów. Co prawda osobiście uważam, że gdyby Mera biegała po ekranie z nieco mniejszym dekoltem to nic w zasadzie by się nie stało, ale to chyba tylko tyle. Orm, Czarna Manta czy Aquaman mieli bardzo fajne stroje, nieźle też pokazano odmienność modową poszczególnych nacji Atlantów, chociaż nie obraziłbym się, gdyby poświęcono temu więcej miejsca. I właśnie teraz czas przejść do wad kinowego AQUAMANA.

Po pierwsze i chyba najważniejsze, ten film jest zwyczajnie przeładowany. Chociaż trwa coś około dwóch godzin (sorry, nie sprawdzałem z zegarkiem w ręku), jest w nim tak dużo wątków, że na większość z nich brakuje czasu, a z tego rodzą się fabularne skróty, nieścisłości i liczne znaki zapytania. Wspomniałem wcześniej o Geoffie Johnsie i teraz do tego wrócę, ponieważ w filmie widać kilka wątków z pisanych przez niego historii, jak chociażby stwory o nazwie Trench. Odnoszę jednak wrażenie, że zarówno wspomniany twórca, jak i inni producenci oraz sam James Wan ździebko przegięli, jeśli chodzi o nagromadzenie elementów fabuły. Po wyjściu z kina nietrudno na przykład odnieść wrażenie, że gdyby postać Czarnej Manty została całkowicie z filmu wymazana, nie zmieniłoby się w zasadzie zupełnie nic. Działania i motywacje takich postaci jak Vulko (Willem Deafoe), Nereus (Dolph Lundgren) czy wspomniany już wcześniej król Orm są bardzo symbolicznie przedstawione i aż prosiło się, by wszystkie je rozwinąć. W efekcie aktorzy grający te role nie mają najmniejszych szans w jakiś bardziej wyrazisty sposób rozbłysnąć, a nijak nie można powiedzieć, by byli oni pozbawieni niemałych umiejętności. Tak na dobrą sprawę, oprócz Arthura i Mery w filmie nie ma niestety dobrze zbudowanej i rozwiniętej postaci. Po macoszemu potraktowane zostały także inne ludy Atlantów, których prezentowanie widzom w komplecie także można było sobie darować.

Chaos momentami wkradał się nie tylko w warstwę wizualną. To, co muzycznie zaprezentował film jest jakimś koszmarnym i bezsensownym zlepkiem. Zaczyna się od paru fragmentów klasycznego rocka trochę w stylu konkurencyjnych ”Strażników Galaktyki”, następnie otrzymujemy kilka ambientowych kawałków, wreszcie przechodzimy w pewnym momencie do typowych dla tego gatunku filmowego utworów orkiestralnych, a po drodze jeszcze wjeżdża Pitbull z odświeżoną wersją piosenki ”Africa”. Zupełnie, jakby ktoś kazał pracować nad muzyką trzem różnym twórcom, każdy z nich miał inny pomysł na film i uznano, że skorzysta się po trochu z każdego z nich. Efekt jest zaskakująco słaby i nieraz wybija z angażowania się filmem.

I ostatnia spora wada, która utkwiła mi po seansie w pamięci – film jest paskudnie przewidywalny. Dosłownie nie było w nim ani jednej sceny, po której powiedziałbym ”tego się nie spodziewałem”. I chociaż cały czas podkreślam, że autentycznie dobrze się bawiłem podczas seansu, to jednak zdecydowanie byłoby lepiej, gdybym czuł jakieś dreszcze ekscytacji z powodu tego, że obraz w pewnym momencie skręcił tam, gdzie nie sądziłem iż się zdecyduje.

AQUAMAN raczej na pewno nie jest filmem, który rzucił nowe światło na kinowy gatunek superhero. Nie jestem też w stanie powiedzieć, by było to najlepszy film DCEU, raczej postawiłbym go na równi z WONDER WOMAN. Ale jest to kolejny krok do przodu i solidny powód, by na kolejne filmy od DC nie czekać z obawami, a nadziejami. AQUAMAN daje solidne argumenty za tym, by nieco mocniej jarać się SHAZAM!, a sam w sobie jest filmem, do którego z pewnością wrócę i dodatkowo trzymam kciuki za realizację dwójki.
  
Krzysztof Tymczyński

1 komentarz:

  1. Jako dzieciak zawsze chciałem obejrzeć film o Aquamanie, jak dorosły stwierdziłem, że pewnie nigdy to nie nastanie aż usłyszałem, że film powstaje i sobie tak pomyślałem że to się nie może udać, a po seansie mogę powiedzieć: James Wan! My Man! Z cała rodziną bawiliśmy się wyśmienicie w kinie, James odwalił kawał solidnej roboty, sceny walki (szalejąca kamera), scenografia, efekty podczas walk, muzyka i świetnie dobrani aktorzy którzy kapitalnie wpisali się w swoje postacie. U mnie Aquaman ląduje na pierwszej pozycji jeśli chodzi o kino DC, fakt historia nie powala ale gwarantuje za to świetną rozrywkę, jak to moja mama stwierdziła po seansie, było to o niebo lepsze od dwóch wszystkich ostatnich Gwiezdnych Wojen jeśli chodzi o widowisko :)

    OdpowiedzUsuń