niedziela, 18 października 2020

LEGION OF SUPER-HEROES VOL.1: MILLENNIUM

Seria z udziałem Legionu Superbohaterów, za którą w ramach New 52 odpowiadał Paul Levitz, i która zakończyła się wraz z zeszytem 23 w sierpniu 2013 roku, okazała się dla fanów, mówiąc delikatnie, sporym rozczarowaniem. Legendarny twórca niestety utracił z czasem gdzieś tą swoją magię, oryginalność, czy też błysk geniuszu, które przyniosły mu taką sławę w latach 70-80, przez co nakreślona przez niego fabuła oraz opisywane postacie stały się nijakie, nie wybijające się ponad przeciętność. Okręt o nazwie Legion konsekwentnie tracił na jakości, nabierając wody i zbliżając się do dna. Fani nie chcieli już tego czytać, a DC zmuszone było przedwcześnie skasować zarówno ten, jak i drugi legionowy tytuł. Na kolejną serię trzeba było czekać aż sześć lat, co wynikało między innymi z problemu znalezienia osoby na tyle kompetentnej i znającej się na temacie, aby zagwarantować wysokiej jakości produkt. I oto pojawił się Brian Michael Bendis, gotowy do podjęcia nowego wyzwania, pełen ciekawych pomysłów i głoszący, że to jego najbardziej ambitny projekt, do którego od początku zmiany barw z Marvela na DC się przygotowywał. Ukazał się właśnie pierwszy tom Legionu pod jego batutą, a zatem czas sprawdzić, czy pan Bendis okazał się właściwą osobą na właściwym miejscu.

Zmodyfikowana i odświeżona wersja Legionu zadebiutowała pod koniec pierwszego, długiego story arcu "Unity Saga", pisanego przez Bendisa w ramach serii SUPERMAN. Zanim jednak wystartował nowy ongoing poświęcony nastoletnim herosom z przyszłości, ukazał się dwuczęściowy wstęp z podtytułem MILLENNIUM. Preludium, które miało zgodnie z obietnicą połączyć w jedno, scalić w logiczną całość przyszłość DCU, czyli linie czasowe, w których egzystują Legion, OMAC, Booster Gold, Batman Beyond, czy też Kamandi. Entuzjazm związany z tym projektem opadł jednak momentalnie, ustępując miejsca rozczarowaniu. Są to luźno i chaotycznie porozrzucane kawałki, które nic nie wnoszą, opowiadają nie wiadomo o czym, a pełniąca funkcję łącznika Rose Forrest nikogo tak naprawdę nie obchodzi. Dlaczego stała się nagle nieśmiertelna i skacze z jednego miejsca do drugiego? Czego, kogo i w jakim celu szuka? Tego się z tych dwóch zeszytów nie dowiemy. Dobrym podsumowaniem prologu są słowa samej Rose, która zwraca się do jednego z napotkanych bohaterów słowami: "Nie mam pojęcia, o czym ja w ogóle mówię". Celem było mocniejsze podkręcenie czytelnika i zachęta do sięgnięcia po nowy ongoing, a efekt w moim przypadku okazał się wręcz odwrotny.

Jeszcze jedna istotna rzecz odnośnie MILLENNIUM. Ja o tym wiedziałem, ale jeśli ktoś nie był tego świadomy, to oznajmiam, że Legion pojawia się w tytule, na okładce oraz jedynie pod koniec, dosłownie na jednej, podwójnej stronie. Pozostałe miejsce wypełniają nic nie wnoszące przemyślenia oraz problemy osobiste Thorn.

Po nijakim prologu przechodzimy do dania głównego. Legioniści postanowili, wbrew przyjętym zasadom, sprowadzić do XXXI wieku Superboya. Dlaczego to uczynili i co to ma wspólnego z odnalezionym po wielu latach, potężnym i zarazem w nieodpowiednich rękach bardzo niebezpiecznym, należącym kiedyś do Arthura Curry trójzębem? Jedno jest pewne - już od pierwszego dnia swojego pobytu w przyszłości, Jon Kent nie będzie mógł narzekać na nudę.

Opis tego komiksu może dla wielu osób wydawać się bardzo intrygujący, ale rzeczywistość okazuje się już znacznie mniej przyjemna. Główną przyczyną jest to, że mamy tutaj do czynienia z typowym Bendisem po przyjściu DC, który od kilku ładnych lat nie potrafi napisać nic wartego uwagi (NAOMI nie liczę, bo dużą część pracy odwalił tam David F. Walker). Scenariusze pisane przez BMB są słabe, ciężko strawne, irytujące, a do tego trzeba przebijać się przez bloki tekstu, które są w większości nic niewartą paplaniną. Dialogi są na siłę przepełnione po brzegi humorem, który tylko czasami się sprawdza i pasuje do danej sytuacji. W konwersacjach oraz wypowiedziach poszczególnych postaci dominują wykrzykniki, pytajniki, wielokropki, powtórzenia, urywane i przerywane przez innych kwestie, a także mnogość sytuacji, kiedy jedna osoba próbuje zakrzyczeć drugą. Najbardziej irytujące były jednak dla mnie te wkładane w usta każdej możliwej postaci żarty, żarciki, żartunie. Jakby każdy Legionista startował w jakimś cholernym konkursie, gdzie wygraną zgarnie największy i najlepszy dowcipniś. Sprawdza się, kiedy ktoś to robi z wyczuciem i umiarem, a w tym wypadku takich umiejętności zabrakło.

Główny wątek dotyczący trójzębu dosyć wolno toczy się do przodu, przez co stosunkowo szybko przestaje być on interesujący (bo trzeba uczciwie przyznać, że początkowo rzeczywiście był). Całość przyspiesza dopiero w ostatnim rozdziale, gdzie mamy więcej akcji związanej z ratowaniem Nowej Ziemi i mniej zbędnego gadania, przez co lepiej się to czyta i ogląda. Ale to i tak za mało, aby zmusić się do sięgnięcia po kontynuację i sprawdzenia, jak skończy się zamieszanie wokół Superboya oraz cały ten konflikt z liderem Rimbor. Zwłaszcza, kiedy wcześniejsze odsłony totalnie masakrują utarty przez lata wizerunek Mordru, czy też przenoszą nam na siłę i bez żadnego logicznego uzasadnienia Damiana Wayne'a do przyszłości. Bendis za mocno też eksponuje na pierwszym planie Jona Kenta, za mało skupiając się na poszczególnych członkach drużyny i przybliżając ich nowym czytelnikom. A przynajmniej takie miałem odczucia po lekturze tego tomu. Znalazło się również miejsce dla zabłąkanej Rose, jakby kogoś to obchodziło, która po prostu jest w tym komiksie i tyle.

W tymże pełnym minusów śmieszkowatym do bólu Legionie, gdzie jest mało Legionu w Legionie, znalazły się jednak jakieś pozytywy. Przyznaję, że całkiem przyjemnie czytało mi się te flashbacki, w których scenarzysta postanowił przedstawić własną interpretację originu drużyny. Podobał mi się również pomysł dotyczący pierwszej strony, gdzie na początku każdego rozdziału wita nas jeden z Legionistów i w bardzo skrótowej formie opowiada coś o sobie, albo też informuje o dotychczasowych wydarzeniach. Zabrakło niestety dołączonego pod koniec alfabetu języka (Interlac), w jakim posługują się mieszkańcy Zjednoczonych Planet. Można by sobie przetłumaczyć wtedy niektóre informacje, które pojawiają się co jakiś czas w tym komiksie.

Kiedy widzę, że za oprawę wizualną jakiejś serii komiksowej odpowiadać będzie Ryan Sook, to podobnie jak chociażby w przypadku Jima Lee, automatycznie w głowie pojawia się pytania: ile zeszytów uda mu się narysować samodzielnie, bez żadnej pomocy, a także po ilu zeszytach zostanie zastąpiony przez nowego artystę/artystów. Nie inaczej było w tym przypadku, co mnie totalnie nie zaskoczyło, gdyż Sook potrzebował wsparcia już w #3. Nie zmienia się jednak moje zdanie na temat tego twórcy, którego kreska jest bardzo przyjemna dla oka i wystarczająco dokładna, z gatunku tych uniwersalnych dla każdego. Sook stanął na wysokości zadania, a wybór wspomagających go w paru miejscach plastyków okazał się na tyle trafny, że nie odczułem jakoś drastycznej zmiany stylu, co mogłoby doprowadzić do ewentualnego zaburzenia płynności całej historii. Janin, Moore, czy Godlewski wypadli przyzwoicie, podobnie jak narzekać nie mogę na całą grupę gościnnych artystów, jacy odnotowali swój wkład w zilustrowanie dwuczęściowego wstępu. O ile na scenariusz można narzekać w mniejszym, lub większym stopniu, o tyle do warstwy graficznej nie potrafię się przyczepić.

Jeszcze krótko na temat wyglądu poszczególnych Legionistów. Wiadomo było, że Ryan Sook dostanie za zadanie odświeżenia wizerunków członków drużyny, co jest raczej naturalnym elementem w przypadku restartu po dłuższym czasie jakiejś serii. Oczywiście nie wszystkie metamorfozy mi się podobają (np. Triplicate Girl, Man-Eater Lad, White Witch) i nie rozumiem na siłę mieszania z oryginalnym kolorem skóry jakiejś postaci, ale zawsze jestem w stanie te zmiany zaakceptować, jeśli pójdzie to w parze z jakością, jaką konkretna postać wniesie do danego komiksu. Jedyna rzecz, jaka razi mnie mocno w oczy i odpycha za każdym razem, kiedy widzę tą postać na jakimś kadrze, to przemiana R.J. Brande w kobietę. Dla mnie założyciel Legionu to zawsze będzie siwy grubasek z wąsem i bardzo bym chciał, aby kolejny scenarzysta jak najszybciej przywrócił poprzedni stan rzeczy oraz przy okazji wytłumaczył, że ten cały bendisowy Legion to jakaś alternatywna wersja z innej Ziemi.

Podsumowanie będzie dzisiaj bardzo krótkie. Z perspektywy osoby, która jest dobrze obeznana w legionowym zakątku DCU i przeczytała większość komiksów z tą drużyną związanych, a różnych runów i wersji Legionu było całkiem sporo, zdecydowanie odradzam sięgania po serię pisaną przez Bendisa. Ten pan w mojej ocenie nie sprawdził się w powierzonej mu roli, a jego najnowsze "dziecko" okazało się dla mnie totalną stratą czasu oraz pieniędzy. 3 razy na NIE. Dziękujemy za starania, ale tym występem nas pan nie zachwycił. Czekamy na kogoś, kto zdecydowanie lepiej czuje Legion i kosmiczne klimaty z XXXI wieku.

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów LEGION OF SUPER-HEROES: MILLENNIUM #1 - 2 oraz LEGION OF SUPER-HEROES vol.8  #1 - 6.

Omawiany komiks znajdziecie w sklepie ATOM Comics.

Dawid Scheibe

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz