OMEGA MEN to pierwsza maksiseria w dorobku Toma Kinga i ostatnia, która doczekała się polskiego wydania. Nie jest to dzieło idealne, ale zdecydowanie zasługujące na uwagę.
Fabuła komiksu przenosi nas w głąb wszechświata, do układu Wegi, gdzie nad 21 planetami bezwzględną władzę sprawuje imperium Cytadeli. Podległe mu światy próbują się buntować, ale bez większego powodzenia. Również dlatego, że w wyniku zawartego dawno temu porozumienia w sprawy Cytadeli i ich poddanych nie mają prawa ingerować członkowie Korpusu Latarni. Dzięki sprawnej polityce imperium cieszy się we wszechświecie dobrą opinią. Nikt jednak, poza mieszkańcami Wegi, nie wie naprawdę jak wygląda życie pod „opieką” Cytadeli.
Nierówną walkę z imperium prowadzą Omega Men - grupa wyrzutków z różnych światów Wegi wierzących, że okupanta da się pokonać, ale wymaga to poświęceń i trudnych decyzji, niekiedy niemoralnych. I dlatego jej członkowie porywają Kyle’a Raynera – Białą Latarnię, a następnie zabijają go przed kamerami wysyłając w ten sposób wiadomość swoim wrogom. Wkrótce okazuje się, że to początek większego planu.
Tak rozpoczyna się fabuła 12-zeszytowej serii, w której Tom King opowiada historię grupy bohaterów powołanych do życia w 1981 roku przez Marva Wolfmana i Joego Statona, jako odpowiedź na marvelowskich Strażników Galaktyki. Omega Men nigdy nie zdobyli ogromnej popularności, ale dzięki temu scenarzysta mógł sobie pozwolić na więcej. Jego seria to przygodowa space opera, ale pełna odniesień i nawiązań do wydarzeń doskonale znanych z pierwszych stron gazet.
O tym, że Tom King pracował w CIA wiedzą wszyscy. O tym, że wstąpił do służby po zamachach z 11 września pewnie większość. A w scenariuszu OMEGA MEN znajdziecie mnóstwo nawiązań do tematów i wydarzeń, z którymi King zapewne miał do czynienia na co dzień w czasie swojej pracy w wywiadzie. Układ Wega to Bliski Wschód, Cytadela to USA wykorzystujące swoją siłę, by zdobyć cenny związek Stellarium (ropę), a działania drużyny Omega Men do złudzenia przypominają akty przemocy jakich dopuszczają się członkowie Al-Kaidy. Te odniesienia nie są ani specjalnie poukrywane, ani przesadnie subtelne, są wręcz łopatologiczne. Podobnie zresztą jak całe przesłanie płynące z komiksu.
OMEGA MEN to kolejna opowieść, w której nikt nie jest dobry. Tytułowi bohaterowie działają jak przestępcy. Ich przeciwnicy robią to co muszą w imię wyższego dobra. A wszechświat przygląda się temu obojętnie, bo Stellarium jest na tyle cenne, że każda galaktyka odwróci wzrok w drugą w stronę, byle tylko otrzymać odrobinę związku. Nie jest to nowy koncept, ale ma potencjał. Natomiast Tom King nieustannie sugeruje, że OMEGA MEN jest czymś więcej niż rozrywkowym komiksem z tezą. I robi to w sposób bardzo dosłowny opowiadając tę historię w znanym ze STRAŻNIKÓW układzie dziewięciu równych kadrów na stronę. OMEGA MEN faktycznie pokazuje bohaterów dalekich od ideału i czyniących przerażające rzeczy, ale nie jest w żadnym stopniu dziełem przełomowym czy dokonującym dekonstrukcji gatunku oraz rządzących nim zasad, jak to miało miejsce w przypadku serii Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa.
Sam scenariusz komiksu również nie jest idealny. Już scena otwierająca OMEGA MEN, w której jesteśmy świadkami śmierci Kyle’a Raynera jest nielogiczna i nie za bardzo wiadomo czemu ma służyć. Owszem, przykuwa naszą uwagę, ale im bardziej zagłębiamy się w historię, tym mniej sensu zdaje się ona mieć. Druga sprawa, porywacze Białej Latarni cały czas mówią, że ta postać jest kluczowa w ich misji. Ale kiedy w końcu docieramy do finału, tej „kluczowości” wcale w nim nie ma. Poza tym seria sprawia wrażenie zbyt długiej. Nie brakuje w tym komiksie plansz niewiele wnoszących do fabuły. W rezultacie serię czyta się raz lepiej, raz gorzej, ale za jednym podejściem trudno przez nią przebrnąć.
Już w latach 2015-2016, kiedy OMEGA MEN ukazywało się premierowo w zeszytach, seria miała swoje problemy. Cykl nie spotkał się z tak dużym zainteresowaniem czytelników, na jaki liczył wydawca i DC Comics chciało ją skrócić do ośmiu zeszytów. Wtedy przeciwstawił się temu Dan DiDio, dzięki którego wstawiennictwu cykl ukazał się w takie formie, w jakiej wymyślił go Tom King. Po lekturze mam jednak przekonanie, że niewielkie skróty tu i ówdzie wyszłyby temu komiksowi na dobre.
Graficznie jest bardzo fajnie. Za większość rysunków odpowiedzialny jest Barnaby Bagenda, ale w albumie zobaczycie też prace Toby’ego Cyprusa oraz Iga Guary. Dzięki ich talentowi OMEGA MEN prezentują się znakomicie. Są w tym komiksie zarówno widowiskowe sceny akcji, pełne rozmachu plenery jakich nie mogło zabraknąć w space operze, ale nie brakuje też kadrów pełnych emocji i skupionych na bohaterach. Nie będę krył, że miejscami ten album znacznie lepiej mi się oglądało niż czytało.
Tom King ma na swoim koncie znacznie lepsze rzeczy, niż OMEGA MEN. To fakt. Nie oznacza on jednak, ze można tę serię z czystym sumieniem odpuścić. Choć King nie odkrywa w niej Ameryki, jego łopatologiczne starania, żebyśmy NA PEWNO zrozumieli przesłanie jest męczące, a sama fabuła potyka się niekiedy o własne nogi, to jako całość OMEGA MEN są zdecydowanie pozytywnym doświadczeniem.
Nierówną walkę z imperium prowadzą Omega Men - grupa wyrzutków z różnych światów Wegi wierzących, że okupanta da się pokonać, ale wymaga to poświęceń i trudnych decyzji, niekiedy niemoralnych. I dlatego jej członkowie porywają Kyle’a Raynera – Białą Latarnię, a następnie zabijają go przed kamerami wysyłając w ten sposób wiadomość swoim wrogom. Wkrótce okazuje się, że to początek większego planu.
Tak rozpoczyna się fabuła 12-zeszytowej serii, w której Tom King opowiada historię grupy bohaterów powołanych do życia w 1981 roku przez Marva Wolfmana i Joego Statona, jako odpowiedź na marvelowskich Strażników Galaktyki. Omega Men nigdy nie zdobyli ogromnej popularności, ale dzięki temu scenarzysta mógł sobie pozwolić na więcej. Jego seria to przygodowa space opera, ale pełna odniesień i nawiązań do wydarzeń doskonale znanych z pierwszych stron gazet.
O tym, że Tom King pracował w CIA wiedzą wszyscy. O tym, że wstąpił do służby po zamachach z 11 września pewnie większość. A w scenariuszu OMEGA MEN znajdziecie mnóstwo nawiązań do tematów i wydarzeń, z którymi King zapewne miał do czynienia na co dzień w czasie swojej pracy w wywiadzie. Układ Wega to Bliski Wschód, Cytadela to USA wykorzystujące swoją siłę, by zdobyć cenny związek Stellarium (ropę), a działania drużyny Omega Men do złudzenia przypominają akty przemocy jakich dopuszczają się członkowie Al-Kaidy. Te odniesienia nie są ani specjalnie poukrywane, ani przesadnie subtelne, są wręcz łopatologiczne. Podobnie zresztą jak całe przesłanie płynące z komiksu.
OMEGA MEN to kolejna opowieść, w której nikt nie jest dobry. Tytułowi bohaterowie działają jak przestępcy. Ich przeciwnicy robią to co muszą w imię wyższego dobra. A wszechświat przygląda się temu obojętnie, bo Stellarium jest na tyle cenne, że każda galaktyka odwróci wzrok w drugą w stronę, byle tylko otrzymać odrobinę związku. Nie jest to nowy koncept, ale ma potencjał. Natomiast Tom King nieustannie sugeruje, że OMEGA MEN jest czymś więcej niż rozrywkowym komiksem z tezą. I robi to w sposób bardzo dosłowny opowiadając tę historię w znanym ze STRAŻNIKÓW układzie dziewięciu równych kadrów na stronę. OMEGA MEN faktycznie pokazuje bohaterów dalekich od ideału i czyniących przerażające rzeczy, ale nie jest w żadnym stopniu dziełem przełomowym czy dokonującym dekonstrukcji gatunku oraz rządzących nim zasad, jak to miało miejsce w przypadku serii Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa.
Sam scenariusz komiksu również nie jest idealny. Już scena otwierająca OMEGA MEN, w której jesteśmy świadkami śmierci Kyle’a Raynera jest nielogiczna i nie za bardzo wiadomo czemu ma służyć. Owszem, przykuwa naszą uwagę, ale im bardziej zagłębiamy się w historię, tym mniej sensu zdaje się ona mieć. Druga sprawa, porywacze Białej Latarni cały czas mówią, że ta postać jest kluczowa w ich misji. Ale kiedy w końcu docieramy do finału, tej „kluczowości” wcale w nim nie ma. Poza tym seria sprawia wrażenie zbyt długiej. Nie brakuje w tym komiksie plansz niewiele wnoszących do fabuły. W rezultacie serię czyta się raz lepiej, raz gorzej, ale za jednym podejściem trudno przez nią przebrnąć.
Już w latach 2015-2016, kiedy OMEGA MEN ukazywało się premierowo w zeszytach, seria miała swoje problemy. Cykl nie spotkał się z tak dużym zainteresowaniem czytelników, na jaki liczył wydawca i DC Comics chciało ją skrócić do ośmiu zeszytów. Wtedy przeciwstawił się temu Dan DiDio, dzięki którego wstawiennictwu cykl ukazał się w takie formie, w jakiej wymyślił go Tom King. Po lekturze mam jednak przekonanie, że niewielkie skróty tu i ówdzie wyszłyby temu komiksowi na dobre.
Graficznie jest bardzo fajnie. Za większość rysunków odpowiedzialny jest Barnaby Bagenda, ale w albumie zobaczycie też prace Toby’ego Cyprusa oraz Iga Guary. Dzięki ich talentowi OMEGA MEN prezentują się znakomicie. Są w tym komiksie zarówno widowiskowe sceny akcji, pełne rozmachu plenery jakich nie mogło zabraknąć w space operze, ale nie brakuje też kadrów pełnych emocji i skupionych na bohaterach. Nie będę krył, że miejscami ten album znacznie lepiej mi się oglądało niż czytało.
Tom King ma na swoim koncie znacznie lepsze rzeczy, niż OMEGA MEN. To fakt. Nie oznacza on jednak, ze można tę serię z czystym sumieniem odpuścić. Choć King nie odkrywa w niej Ameryki, jego łopatologiczne starania, żebyśmy NA PEWNO zrozumieli przesłanie jest męczące, a sama fabuła potyka się niekiedy o własne nogi, to jako całość OMEGA MEN są zdecydowanie pozytywnym doświadczeniem.
Marcin Kamiński
OMEGA MEN: TO JUŻ KONIEC zawiera materiał oryginalnie wydany jako THE OMEGA MEN (vol. 2) #1-12
OMEGA MEN: TO JUŻ KONIEC do kupienia w sklepach Egmontu oraz ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz