wtorek, 24 listopada 2020

BATMAN: OSTATNI RYCERZ NA ZIEMI

 

Niebezpiecznie nadmiarowy surrealizm

Scott Snyder i Greg Capullo - ikoniczna już para twórców. Dwa nazwiska bezcenne w świecie komiksowym; duet uwielbiany przeze mnie, na którego efekty współpracy zawsze oczekuję z najwyższą niecierpliwością oraz uwagą, które przyjmowałem do tej pory właściwie bez zastrzeżeń, zupełnie zachłannie i afirmatywnie. Wielką radością więc i zniecierpliwionym podekscytowaniem napełniła mnie ujawniona przez Egmont zapowiedź wydania nowego dzieła tej dwójki. Tym bardziej, iż określona została w promocyjnych folderach mianem "ukoronowania współpracy" Snydera i Capullo. Gdy człowiek usłyszy tak zachęcające słowa, automatycznie nastawia się na coś wyjątkowego, wiekopomnego. Przecież "koronuje" się nie byle czym, lecz zostawia na taką okazję prawdziwą wisienkę na torcie, prawdziwy prima sort, crème de la crème, coś co z pewnością przyćmi wszystkie poprzednie dokonania, jednocześnie odwołując się do nich, przypominając je w pewien skrótowy sposób. 

I fakt, muszę przyznać - pierwsze kilka stron zrobiło na mnie wrażenie, rozbudziło apetyt i napełniło nadzieją. Bo oto Snyder podejmuje na nich jedną z fanowskich teorii (a jestem ich wielkim wielbicielem!), oczywiście jednocześnie odrobinę ją modyfikując, w ujęciu której Bruce Wayne tak naprawdę nigdy nie był Batmanem lecz jedynie osobą chorą psychicznie przebywająca w szpitalu i w żyjącą w swoim urojonym świecie Gotham będącym wyłącznie fałszywą imaginacją. W trawionym paranojami umyśle rzeczywistość uległa załamaniu - i tak lekarze starający się pomóc choremu stali się w jego oczach przeciwnikami, odwiecznymi wrogami, kimś z kim trzeba walczyć; ten złowrogi i demoniczny Joker to tak naprawdę doktor Redmund Hudd leczący Bruce'a od prawie dwudziestu lat. Zainteresowanych teorią odsyłam na tę stronę.

Jednak po tym obiecującym wstępie Snyder pchnął ku mojemu olbrzymiemu rozczarowaniu wajchę i sprowadził historię na grunt czegoś, co określam niebezpiecznie nadmiarowym surrealizmem, czegoś, czego polscy czytelnicy, mogli doświadczyć także podczas lektury, chociażby wydanego nie tak dawno MULTIWERSUM Granta Morrisona, które recenzowałem na łamach DCManiaka. Przywołuję ten tytuł nie bez powodu. Choć może to wina jedynie bliskości momentu lektury obu utworów (nie sądzę), zauważyć można pomiędzy nimi wiele podobieństw, a tym samym wysnuć w stosunku do nich bardzo podobne, wręcz identyczne zarzuty. 

W obu przypadkach mamy do czynienia z sytuacją, gdy z pewnością większej przyjemności i frajdy doświadczyli sami autorzy w trakcie procesu tworzenia niż czytelnicy podczas lektury. I Morrison i Snyder w swoich wizjonerskich umysłach nie wzięli pod uwagę jednego malutkiego, drobnego wręcz szczególiku - a mianowicie, że czytelnicy mogą nie dysponować tak obszerną wiedzą, jak oni i najzwyczajniej w świecie w tym szalonym serwowanym im koglu-moglu się pogubić. Obaj narzucają nieznośnie szybki oraz naznaczony celowymi opuszczeniami i niedomówieniami (wynikającymi z odgórnego, niestety mylnego, założenia, że odbiorca ma świadomość wpisanych w ich artystyczną wypowiedź implikatur konwersacyjnych oraz presupozycji) styl swojego umysłu. Wpuszczają czytelników do tych nieuporządkowanych w żaden widoczny i logiczny sposób labiryntów, jednocześnie zamykając za nimi drzwi powrotne, po czym krzyczą na odchodne z nieskrywaną radością: radźcie sobie sami!, po czym dodają jeszcze ledwie słyszalnie: żadnych wskazówek nie będzie. 

Użyłem słowa "nadmiarowy". I to właśnie w nim kryje się największy problem, największa wada takich utworów. Ich twórcy ubzdurali sobie, że przez zwiększenie ilości postaci, wątków zwiększą poziom utworu. Niestety dzieje się wręcz odwrotnie. Całość działa niczym wahadło: im silniej wysunie się je w jedną stronę, tym mocniej odbije w drugą. Im więcej postaci tym bardziej są one nieinteresujące a ich psychologia nierozwinięta, przez co wydają się płaskie, stworzone według szablonu, odbite na powielaczu. Im więcej wątków tym są one mniej angażujące, przemyślane. Taki nadmiar nadwyręża ludzkie możliwości percepcyjne, które są w oczywisty sposób ograniczone, a tym samym męczy i odpycha. Niektórzy powinni sobie chyba przypomnieć stary dobry minimalizm i jego założenia. Jednak aby oddać całość zjawiska, muszę szczerze przyznać, że ów nadmiar czasami działa, a i owszem, chociażby w filmowym uniwersum Marvela, gdzie filmy kończące fazę poprzedzone są jednak całą serią innych służące za podbudówkę fabularną do ostatecznego rozwiązania w finale, ale co najistotniejsze: są one w stanie funkcjonować samodzielnie. Widza nieznającego poprzednich wydarzeń wiele ominie, jednak będzie on w dalszym ciągu mógł zrozumieć i rozwikłać całą fabułę; innym miejscem, gdzie możemy zauważyć podobną strategię, są eventy komiksowe. Ale muszę dosadnie powtórzyć: taki finał powinien działać i być zrozumiały zarówno ze znajomością poprzednich historii, jak i bez niej. U Snydera mamy do czynienia ze skończoną całością, na niektórych stronach reklamowana jako odpowiednia nawet dla komiksowych laików. Otóż nie. 

Jedyne co ratuje całość to szata graficzna, za którą odpowiada niezwykle uzdolniony Greg Capullo oraz ciekawie skonstruowana postać Jokera. Choć to żadna zaskoczenie. Capullo nie raz w dotychczasowej swojej karierze artystycznej udowodnił swój talent, a Snyder umiejętność rozpisania i zrozumienia postaci Szalonego Klauna.

Ja wiem, że w niejednym szaleństwie kryje się metoda. Jednak to nie ten typ szaleństwa. Nie ma tu logiki, nie ma przyjemności. Jest za to miałki chaos prowadzący do ślepego zaułka, w który brnie czytelnik, na miejscu zdający sobie sprawę, że został oszukany, widząc na horyzoncie wielki i twardy mur. A więc po to był cały ten wysiłek podejmowany podczas dekonstrukcji wytworów naszych twórców, to bieganie z jednego miejsca na drugie z wyciągniętym językiem, a więc po to wytężałem własną cierpliwość, łączyłem drobne sznureczki, zbierałem drobne okruchy chleba pozostawione na drodze, by teraz uzmysłowić sobie, że nic, absolutnie nic głębszego za tym nie stało. To chyba jedno z najbardziej gorzkich uczuć: być wodzonym za nos ku uciesze innych. A właśnie tak bawi się kosztem własnych czytelników Morrison, a także w tym przypadku (niestety, muszę to przyznać) Scott Snyder. Ale chyba nie to jest jednak najgorsze. Najbardziej cierpki posmak pozostawiają we mnie wypowiedzi ludzi, krytyków broniących takich autorów i dzieł za pomocą wychwalających, godnych najlepszych agitatorów, peanów; udających, że otrzymali coś wartościowego, godnego poświęcenia czasu oraz pieniędzy, kiedy w rzeczywistości są to niskiej jakości podroby. Jedni z nich  robią to, bo się, potocznie mówiąc, sprzedali, drudzy chcąc udowodnić swoją wyższość i fakt dopuszczenia ich do jakiejś głębszej tajemnicy, wiedzy dostępnej dla nieliczny wybrańców negują rzeczywistość, dokonują na sobie prania mózgu, ba, nawet więcej, gwałtu, przy pomocy strategii wyparcia, wmuszają w siebie nawet niestrawny chłam, okrzykując go arcydziełem tylko dlatego, że za danym utworem stoi jakieś nazwisko uważane powszechnie za genialne. Trzeba skończyć z takim podejściem, uzmysłowić sobie, iż każda władza nawet ta najbardziej uznana powinna być podważana i kwestionowana. 

Wracając do wyrażonego na początku zastrzeżenia, są dwie opcje: albo autorzy wykazali się dużą dozą pewności siebie, wiary w swoje dzieło, albo mamy do czynienia z sabotażem wydawcy. W każdy razie nastąpił poważny błąd marketingowy. Zdanie o "koronacji" absolutnie nie powinno pojawić się na okładce. A porównania do OLD MAN LOGAN (które przywołuje sam Snyder) skwituję jedynie pogardliwo-ironicznym uśmiechem. Panie Snyder, to nie ta ranga, oj nie...

mc

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz