wtorek, 23 grudnia 2014

BATMAN: IN DARKEST KNIGHT

Kolejna archiwalna recenzja Przemka Mazura.

„Co by było gdyby ...?”

No właśnie - powyższe pytanie od przeszło półwiecza (a w gruncie rzeczy nawet dłużej) robi istną furorę w światowej fantastyce i próżno doszukiwać się symptomów przyhamowania tej wybitnie twórczej tendencji literackiej.

Powieści takie jak BRUNATNA RAPSODIA Otto Basila, VATERLAND Roberta Harrisa czy w końcu CZŁOWIEK Z WYSOKIEGO ZAMKU Phillipa K. Dicka (wszystkie ukazują rzeczywistość po zwycięstwie nazistów w II wojnie światowej) do dziś dnia cieszą się niesłabnącą popularnością, a kolejne pokolenia czytelników z równym entuzjazmem chłoną ukazane na ich kartach alternatywne wizje historii. Również nasi rodzimi twórcy nie oparli się pokusie konstruowania fabuł rodem z rzeczywistości równoległych, co widać m.in. na przykładzie twórczości Andrzeja Pilipiuka (opowiadanie Atomowy szantaż w zbiorze 2856 KROKÓW) oraz Dariusza Spychalskiego (KRZYŻACKI POKER).

Nic zatem dziwnego, że także branża komiksowa nie pozostała obojętna na niemal nieograniczone możliwości literackiego eksploatowania alternatywnych rzeczywistości. Początki zainteresowania wspomnianą sferą sięgają w amerykańskim komiksie zaiste zamierzchłych czasów. Wraz ze schyłkiem II wojny światowej zainteresowanie opowieściami o superbohaterach wyraźnie zmalało. Znaczną część kolorowych magazynów takich jak ALL-STAR SQUADRON czytelnicy dosłownie „eksmitowali” z rynku. Czystkę przetrwali jedynie najpopularniejsi herosi tacy jak Superman i Batman, choć także im poświęcone tytuły zanotowały wyraźnie dostrzegalną obniżkę sprzedaży. Gdy jednak niecałą dekadę później – około połowy lat pięćdziesiątych minionego stulecia – scenarzyści zatrudnieni w National Comics (obecnie dobrze nam znane DC) postanowili dać drugą szansę – mocno zresztą odmienionym – „krzyżowcom w trykotach” potrzebowali solidnego wyjaśnienia istnienia dwóch (a z czasem i więcej) wersji tych samych postaci. W tym celu wykorzystali właśnie motyw alternatywnej rzeczywistości. Tym sposobem Gardner Fox i Julius Schwartz powołali do życia zaczątki przyszłego multiwersum – konglomeratu równoległych wszechświatów, nierzadko przenikających się wzajemnie. (zwłaszcza latem, gdy publikowano specjalne wydania z bohaterami Ziemi 1 i 2 – niemal zawsze gwarantowane hity !). W każdym z nich tok dziejów powędrował odmiennymi, często drastycznie różniącymi się ścieżkami (np. w świecie Atomowych Rycerzy w którym bezwzględny konflikt nuklearny spustoszył tamtejszy odpowiednik Ziemi). 

Największy konkurent DC – wydawnictwo Marvel Comics - również nie omieszkało wypróbować swych sił na tym polu (co nie dziwi biorąc pod uwagę talent do interesu Stana Lee w niczym nie ustępujący jego nieokiełznanej wyobraźni) wprowadzając w latach siedemdziesiątych pierwszą serie WHAT IF...? podejmującą zazwyczaj klasyczne wątki zaistniałe w publikacjach tegoż wydawnictwa (np. co by było gdyby Silver Surfer nie zbuntował się przeciw Galactusowi lub też mutantka Rogue wchłonęła moc boga gromów Thora). Magazyn, chociaż wydawany z przerwami, cieszył się sporą popularnością, a motywy „alternatywne” jeszcze niejednokrotnie wykorzystano w celu uatrakcyjnienia tytułów Marvela (np. całkiem przyzwoicie rozpisana saga THE AGE OF APOCALYPSE).

Prawdopodobnie najbardziej owocną próbą tworzenia alternatywnych historii w komiksie amerykańskim okazała się publikowana przez D.C. linia „Elseworlds” Jak wskazuje sama nazwa inprintu jego zadanie polega na ukazaniu doskonale znanych postaci wzmiankowanego wydawnictwa w realiach odbiegających – niekiedy nawet znacznie – od głównego nurtu opowieści zamieszczanych w comiesięcznych magazynach. Częstokroć efekt bywa bardzo interesujący jak np. w opowieści The Barry Allen Story gdzie niepełnosprawny Wally West usiłuje ratować szargany przez Kapitana Colda honor nieżyjącego Flasha Srebrnego Wieku. Do dzisiaj ukazało się niemal sto czterdzieści tytułów w ramach „Elseworlds”, a latem 1994 roku wszystkie letnie wydania specjalne (tzw. Annuals) poświęcono opowieściom właśnie pod tym szyldem.

Zapewne nieprzypadkowo największym „wzięciem” wśród scenarzystów (i oczywiście także czytelników) cieszy się Batman – postać ze względu na swe ludzkie ułomności prawdopodobnie najbardziej adekwatna dla takich fabuł. Część zresztą z nich opublikowano także u nas (choć jak zwykle za mało – POWRÓT MROCZNEGO RYCERZA, GOTHAM W ŚWIETLE LAMP GAZOWYCH, ZAGŁADA GOTHAM, LOBO/BATMAN). Niektóre z nich na trwałe wpisały się w obowiązkowy „kanon lektur” każdego szanującego się maniaka komiksu, inne zaś, całkiem udane pod względem treści lub grafiki zyskały jedynie epizodyczną popularność. Rzecz jasna zdarzały się również „chybione strzały”, od momentu swej premiery uważane za kompletne nieporozumienia. Taką właśnie wątpliwą opinią „cieszy się” BATMAN: IN DARKEST KNIGHT.

Pośród mroków swej rozległej rezydencji przygnębiony Bruce Wayne wpatruje się w popiersie zabitego ojca. Skupiony na ponurych, nie wolnych od samobójczych zamiarów przemyśleniach nie dostrzega widocznej za oknem smugi przecinającej niebiosa. Meteoryt? Fragment sztucznego satelity? Rozwiązanie tej zagadki przywraca Bruce’a do rzeczywistości, tyle, że kompletnie odmiennej od tej z jaką młody dziedzic fortuny Waynów miał dotychczas do czynienia. Ku jego osłupieniu pojawia się przed nim holograficzny przekaz ukazujący różowoskórego kosmitę odzianego w charakterystyczny, zielony strój. To oczywiście Abin Sur – dotychczasowy Green Lantern sektora 2814, którego pojazd kosmiczny rozbił się w pobliżu wzmiankowanej rezydencji. Na oczach swego kamerdynera, a zarazem najbliższego przyjaciela, Alfreda Pennywortha, Bruce otrzymuje pierścień mocy stając się tym samym nowym członkiem Korpusu Zielonych Latarni. Następnie ukrywa uszkodzony statek w pobliskiej jaskini składając tam również doczesne szczątki Abina Sura.

Niebawem Wayne, z charakterystyczną dlań energią i opanowaniem, przystępuje do działalności jako ziemski Green Lantern. Już przy okazji pierwszej akcji udowadnia swą skuteczność rozprawiając się z gangiem Red Hooda (przy okazji udaremnia wypadek w wyniku, którego zaistniał Joker). O dziwo nie zyskuje uznania w oczach komisarza Gordona sceptycznie nastawionego do osobnika dysponującego nadnaturalną mocą. Również liderzy Korpusu - Strażnicy Wszechświata – wyraźnie są zdeprymowani krnąbrnym nowicjuszem. Niemniej decydują się zlecić mu misję pozbawienia pierścienia niejakiego Sinestro – Green Lanterna sektora 1417, który używając powierzonej mu mocy przeobraził swój macierzysty świat w despocję podlegającą jego kaprysom. Ów stan rzeczy nie mógł być tolerowany toteż Wayne, chociaż nie bez zastrzeżeń, udał się na Korugar. Po zaciętym starciu obezwładnił on Sinestra czyniąc nowym Green Lanternem charyzmatyczną Katme Tui. Upokorzony zaś Sinestro, podobnie jak miało to miejsce w oryginalnym GREEN LANTERN vol. 2 nr 7 (z lipca 1961 roku) zostaje zesłany do antymateryjnego wszechświata Qward. Tam oczekuje nań jeden ze Zbrojmistrzów świadomy zaistniałych wypadków, po czym wręcza mu emanujący żółtą energią pierścień. Tym samym umożliwia mu powrót oraz co oczywiste (i korzystne dla toku fabuły) dokonanie zemsty.

Tak oto w „telegraficznym” skrócie prezentuje się rozwinięcie akcji IN DARKEST KNIGHT Pomimo potencjału kryjącego się w opowieści spinającej wątki  Batmana i Green Lanterna (swoją drogą do zaistnienia obu herosów przyczynił się Bill Finger, któremu scenarzysta dedykował ów album) autorskiej spółce nie udało się niestety uzyskać chociażby przyzwoitego efektu. Omawiana opowieść poraża momentami topornością motywów pozornie nawiązujących do treści wymienionych tytułów (np. pomagierzy Sinestro: Binary Star – ewidentna mieszanka Two-Face'a i Evil Stara oraz Star Shappire przypominającą nieco Catwoman). Licznym konfrontacjom tak dalece brakuje dramatyzmu, że nie wywierają one chociażby minimalnego wrażenia - zapewne zamierzonego przez scenarzystę. Typowa, pusta nawalanka.

Jako zupełne kuriozum należy potraktować zainicjowanie działalności Supermana, Wonder Woman oraz Flasha za sprawą ingerencji Strażników Wszechświata, którzy wymienione postacie automatycznie uczynili członkami Korpusu. Miałkiej treści nie ratuje także udział, co bardziej popularnych Zielonych Latarni pokroju Kilowoga i Arisii Nie sposób pozbyć się wrażenia, że scenarzysta w pewnym momencie kompletnie się pogubił. Potrafił bowiem stworzyć całkiem interesująco zapowiadający się trzon fabularny niemniej w dalszym toku akcji nie miał pomysłu, co do jej właściwego rozwinięcia oraz finału. A szkoda, bo Mike W. Barr udowodnił (nie tylko na kartach komiksu, ale też w innych mediach popularnych), że stać go na wyjątkowość. Szkoda tylko, że nie w tej produkcji.

Graficzna strona przedsięwzięcia niczym nie wyróżnia się na tle bardzo przeciętnych prac publikowanych przez DC. Jerry Bingham (u nas jego prace pojawiły się tylko raz – na łamach SPIDER-MANA nr 5/1994) cieszy się, przyznam, że dla mnie nie do końca zrozumiałą, estymą znakomitego grafika sprawdzonego przede wszystkim w manierze realistycznej. W IN DARKEST KNIGHT nie znać ani kompozycyjnego rozmachu, ani dbałości o detale czy też przeciwnie - celowej syntetyzacji rysunku. Rzecz sprawia wrażenie skleconego naprędce zbioru kadrów sporządzonych bez polotu, jakby w przerwie pomiędzy właściwymi zajęciami twórcy. Całości nie jest w stanie podratować nastrojowa okładka, prawdopodobnie namalowana za pomocą farb olejnych. Pod względem ilustracyjnym jest to niewątpliwie najjaśniejszy (pomimo mrocznej tonacji) punkt całego albumu.

Szczerze żal mi tego komiksu, bo sam pomysł na jego realizację krył w sobie nieprzeciętny potencjał, którego niestety obaj twórcy nie potrafili właściwie wykorzystać. Pozostaje zatem kurczowo trzymać się nadziei, że pewnego dnia Green Lantern (o Batmana z pewnością nie musimy się martwić) zaistnieje w ramach linii „Elseworlds” ze znacznie większym powodzeniem. 

Przemysław Mazur

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz