wtorek, 2 grudnia 2014

KINGDOM COME. PRZYJDŹ KRÓLESTWO

Kolejny tekst, którego autorem jest Bartosz Józefiak pochodzi z 4 odsłony DCM MAGAZINE.

KINGDOM COME Marka Waida i Alexa Rossa to komik­sowa epopeja z prawdziwego zdarzenia. W rolach głównych, zamiast greckich bogów: super-bohaterowie świata DC.

Co łączy człowieka z greckim bóstwem? Grec­cy bogowie mieli te same cechy charakteru, co ludzie, ich moralność była co najmniej wątpliwa, ich motywy: nie zawsze (a wręcz rzadko kiedy) słuszne. To, co ich różniło, to potężne moce, wpływ na wiele ludzkich spraw. Bóg nie miał nacechowania moralnego (jak w chrześcijaństwie), różnił się od człowieka pozi­omem siły. Jeśli tak pojmiemy istotę bóstwa, bohaterowie KINGDOM COME wpisują się w jego definicję idealnie.

Niezbyt odległa przyszłość. Wszyscy nie­mal bohaterowie Justice League odeszli na emeryturę, dochodząc do wniosku, że ich metody nie pasują do zmieniających się czasów. Ich miejsce zajęli młodsi, nowocześniejsi, bardziej bezwzględni „herosi” (często są to dzieci „naszych” bohaterów). Ci jednak niespecjalnie przejmują się losami niewinnych, a ich głównym zajęciem są jak brutalne walki z nową generacją super-łotrów, niewiele tak naprawdę różniących się od swoich oponentów. Musi dojść do tragedii, w której zginą miliony, by poprzednie pokolenie herosów raz jeszcze odkurzyło swoje peleryny i pod przewodnictwem Supermana i Wonder Woman stanęło do walki z każdym, kto nie podziela ich punktu widzenia. Rozpoczyna się walka, której apokalip­tyczny finał może przesądzić o losach ludzkości.

Tak rysuje się podstawowy wątek fabuły, wokół którego zbudowane są pozostałe, dodające his­torii smaku. I tak: zaniepokojone ONZ poszukuje „ostatecznego rozwiązania” kwestii super-ludzi. Batman, który również przeszedł na emeryturę, a w totalitarnym Gotham pilnuje porządku za pomocą mechanicznych strażników, ma własną odpowiedź na pomysł swojego kolegi w czerwonym trykocie: konstruuje alternatywną drużynę młodych bohaterów. Lex Luthor nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z tej wyjątkowej okazji, jaką jest wojna między meta-ludźmi. Czy to właśnie jego „as w rękawie” okaże się gwoździem do trumny Supermana? Jest też, last but not least, wątek metafi­zyczny: wojnie z obszaru astral­nego przygląda się The Spectre razem ze swoją ludzką kotwicą, kaznodzieją Normanem McCay. To od ich osądu zależeć będzie finał konfliktu. A w tle cały czas słychać cytaty z biblijnej APOKALIPSY…

Brzmi co najmniej patetycznie? Tak właśnie miało być. Czytając ten komiks, do głowy przychodzi jedno słowo: „epickie”. Nie jest to tylko kwestia scenariusza, który zasypuje nas cytatami z BIBLII, przepowiedniami końca świata i monumentalnymi bit­wami. To przede wszystkim niesamowite „malowane” ilus­tracje Alexa Rossa przenoszą nas w świat wojny o globalnym znaczeniu. Kto raz spotkał się z twórczością tego pana, ten wie, o czym mówię. Graficznie to dzieło jest wręcz przytłaczające, niesamowicie patetyczne. Ten komiks wygląda jak zmikso­wane razem sceny największych walk WŁADCY PIERŚCIENI. Czasa­mi śmiertelna powaga bohat­erów i twórców może śmieszyć, ale jeżeli przymkniemy oko na zupełny brak autoironii i wczu­jemy się w klimat epopei, czyta się to bardzo przyjemnie. W jak rzadko którym komiksie, (może poza HELLBOYEM) oprawa graficzna nie jest tylko przed­stawieniem scenariusza, jest integralną, niezbędną częścią historii. Tylko rysunki/malunki Rossa pasują do tego śmiertelnie poważnego tonu. Nikt inny nie mógłby go rysować, w innej sza­cie graficznej byłby on po prostu śmieszny, a wręcz bezsensowny. Ale jak ten komiks miałby być rysowany inaczej, skoro opisu­jemy losy bogów?

KINGDOM COME, opowiada historię znaną z POWROTU MROCZNEGO RYCERA - co by było, gdyby bo­haterowie się zestarzeli? Prze­niesienie bohaterów w czasie dobrze im robi: „Wielka trójka DC” wygląda w starszej inkar­nacji nad wyraz dobrze. Wid­zimy Batmana łudząco podob­nego do Seana Connery’ego, mniej mrocznego niż zazwyczaj, za to czarującego i z niezwykle ironicznym poczuciem humo­ru. Wonder Woman staje się z kolei zgorzkniałą wojowniczką, która nie osiągnęła swojego celu, a w walce gotowa jest stosować wszystkie środki, ze śmiertelnymi włącznie. Najlepiej jednak wypada Super­man. Uwaga, uwaga: mamy tu do czynienia z CIEKAWYM komiksem z Supermanem w roli głównej, a takie dzieła policzy­my na palcach jednej ręki (Już czuję na sobie laserowe spojrze­nia fanów Kryptończyka). Kal–El (konsekwentnie odrzucający określanie siebie ludzkim naz­wiskiem) jest wypalonym, starszym człowiekiem, który ideały odwiesił na kołku ra­zem z peleryną. Gdy rodzi się potrzeba, powraca jednak do swojej roli. Superman jest tu wyjątkowo „jakiś”, nie pozbawi­ony wad, popełniający błędy, za które jemu i jego towar­zyszom przyjdzie słono zapłacić. Pozostałe postacie są mniejszym lub większym tłem dla tej trój­ki, oprócz jednej osoby: wzo­rowanym na prawdziwej osobie kaznodziei Normanie McCay, który niezwykle szybko daje się wciągnąć w intrygę bohaterów. W całej historii ma być głosem sumienia walczących, a także razem ze Spectra - przewodni­kiem dla czytelnika. Pomimo okazjonalnego wygłaszania nieznośnie patetycznych kwestii w stylu: „Teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzeba nam nadziei!” odczuwamy sympatię do starszego pana, pozbawio­nego mocy, ale nie rozsądku.

Komiks, ze względu na naz­wisko twórcy, przywołuje na myśl dzieło konkurencji: dwa lata młodsze MARVELS. Histo­rie te bazują na dwóch przeci­wstawnych pomysłach. Z jednej strony mamy próbę ukazania, jak super-ludzie widziani byliby oczami zwykłego człowieka, co by było, gdyby żyli tu i teraz, pośród nas. W KINGDOM COME twórcy świadomie pokazują, eksponują i podkreślają dystans między ludźmi i ich herosami: choć herosi czasem błądzą, to wciąż mówimy o bóstwach. KINGDOM COME to odpowiedź fanów DC na falę mroczniejszych herosów. Już po­jawienie się Marvela było dekonstrukcją bohaterów pojmowanych we wcześniejszy sposób. Potem miało być tylko gorzej: od STRAŻNICY,SPAWN, komiksy z Image, czy dzieła z Vertigo, mówimy o bohaterach, którzy nie boją się brudzić rąk. W komiksie symboli­zuje ich młode pokolenie herosów, naprzeciwko którego staje Jus­tice League: filar DC. KINGDOM COME to chęć przywołania starych czasów, gdy heros był herosem, elementem mitologii USA. Z jednej strony monumentalne obrazy pokazują niezwykły zakres ich mocy, z drugiej: ukazanie wątpliwości i moralnie niejednoznacznych decyzji pokazuje, że bliżej im do ludzi, niż się wydaje. Koniec końców trium­fuje jednak „stara szkoła”. Bohater jest bohaterem, bo ma zasady i kropka. Mroczni herosi symbolizowani przez Magoga nie wygrają z czasami nudną, ale jednak niewzruszoną ostoją amerykańskości w postaci Supermana. „Komiksów nie da się już robić tak jak w latach czterdziestych, dlatego pokazujemy słabe strony herosów, ale ideo­logia od 60 lat jest taka sama” zdają się mówić twórcy. I dobrze, bo KINGDOM COME to kawał porządnej lektury. Jeśli nie obchodzi Was, jak zachowują się (amerykańscy) bogowie schodzący z piedestału, kupcie go chociażby po to, by zobaczyć, jak fantastycznie da się to narysować. 

Bartosz Józefiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz