środa, 17 grudnia 2014

GREEN LANTERN: WILLWORLD

Kolejna recenzja Przemka Mazura. Tym razem zachwycający oprawą graficzną i niezwykle osobliwym scenariuszem komiks z GL.
Hal Jordan to postać doskonale znana wszystkim miłośnikom komiksowej produkcji spod szyldu DC. Problem w tym, że w początkowych partiach tej opowieści on sam nie ma pojęcia, kim jest. Totalna "zaćma" pamięci. Zabieg fabularny mocno ograny, niemniej w tym przypadku stanowi zapowiedź autentycznie wyjątkowej opowieści.
Trywialny początek przywołujący na myśl trzeciorzędne westerny niczym nie wskazuje na wyjątkowość tej fabuły. Jedyne, co przykuwa uwagę to nietypowa jak na zaoceaniczne standardy maniera graficzna. Na kolejnych stronicach nieświadomy swej tożsamości Hal przemierza nieznaną, pustynną krainę urozmaiconą pozostałościami oryginalnej architektury. Niebawem dołącza doń wyglądający na pozaziemskiego humanoida osobnik imieniem Mu-Fon porozumiewający się specyficznym, jakby nieco nowo orleańskim żargonem, po czym obaj docierają do niecodziennie prezentującej się metropolii, określanej przez towarzysza Jordana jako "Kraina Osobliwości". I nieprzypadkowo, o czym świadczą: fantazyjna zabudowa, szybujące ponad miastem nadnaturalnej wielkości ludzkie głowy, podróżnicy na latających dywanach oraz tłumy hybrydoidalnych istot krzątających się pośród wąskich uliczek. A to dopiero początek zapewne najbardziej udziwnionej opowieści w niemal półwiecznych dziejach najpopularniejszego spośród Green Lanternów. Z czasem, pod wpływem niespodziewanych zjawisk, Hal powoli wydobywa z podświadomości fragmenty zagłuszonych wspomnień, a wśród nich przekonanie o konieczności nawiązania kontaktu z enigmatyczną istotą zwaną Mairwand. Być może właśnie u niej odnajdzie odpowiedzi na trawiące go pytania; nawet te, których w ówczesnej chwili nie potrafił jeszcze sformułować.

Zanim jednak poszukiwania Hala dobiegną finału przyjdzie mu przeżyć szereg zdarzeń dalece odbiegających od standardów fabularnych typowych nie tylko dla serii GREEN LANTERN, ale też całości "głównonurtowej" produkcji DC. Paradoksalnie, nic w tym dziwnego, bowiem autorem scenariusza jest sam John Marc DeMatteis, twórca, dla którego termin "nieszablonowy" jest wręcz idealny. Znany także u nas ze stron polskiego wydania SPIDER-MANA (m.in. OSTATNIE ŁOWY KRAVENA zawarte w numerach 1-3/1994 - zapewne opowieść wszechczasów z udziałem pajęczego herosa) wielokrotnie dał się poznać jako wybitnie utalentowany twórca eksploatujący poważniejszą tematykę w ramach komiksów z superbohaterami w roli głównej, a zatem stylistyce postrzeganej w obiegowym mniemaniu jako banalna i płaska pod względem fabularnym. Osoba nieco bardziej zorientowana w niniejszych opowieściach głośno śmieje się z takich osądów, a DeMatteis wielokrotnie udowodnił jak wielkie możliwości twórcze tkwią w perypetiach odzianych w trykoty herosów. Niegdyś sam wyznawca jednej z dalekowschodnich sekt, jak mało kto wydaje się predestynowany do tworzenia zawikłanych, pozornie nieczytelnych fabuł, w których główne postacie zmuszone są przemierzać głębsze pokłady własnej podświadomości z reguły zwycięsko wychodząc z mentalnych zmagań. Tak było w przypadku pochowanego żywcem Petera Parkera, poddawanego wyszukanym, psychicznym torturom Steve'a Rogersa (Kapitana Ameryki) czy też w niedalekiej przyszłości samego Hala Jordana (lub raczej esencji jego duszy połączonej z Duchem Odkupienia znanym jako Spectre). Tak jest także na łamach WILLWORLD gdzie ów osobnik, ciśnięty na przysłowiową "głęboką wodę" pośród fluktuującej quasi-rzeczywistości zmuszony jest na nowo odnaleźć samego siebie. Motyw inicjacji w formie przejścia na wyższy poziom postrzegania rzeczywistości to motyw wielokrotnie podejmowany przez twórców komiksów, także i samego DeMatteisa. Trudno jednak doszukać się w jego dokonaniach chociażby znamion wtórności, pomimo że on sam wciąż chętnie powraca do wspominanego zagadnienia.

Przemierzający skrajnie udziwnioną krainę Green Lantern - osobnik kojarzony raczej ze spektakularnymi starciami w odległych rejonach Kosmosu - tym razem zdaje się zostawiać daleko za sobą cały swój "superbohaterski" sztafaż. Nawet jego "roboczy" uniform (pomijając charakterystyczną, nieco zmodyfikowaną przez grafika maskę) pojawia się grubo po połowie historii. Co prawda okazjonalnie używa pierścienia mocy, niemniej czyni to zazwyczaj bezwiednie, jakby pod wpływem zewnętrznego impulsu. Tym samym przez większość opowieści mitologię Zielonych Latarni (nie licząc drobnych akcentów przewijających się zazwyczaj w tlę) scenarzysta odstawia na "boczny tor", przez co fabuła zyskuje znamiona uniwersalnej, a co za tym idzie znacznie bardziej przyswajalnej dla czytelnika nie szczególnie zainteresowanego wytwórczością DC. Dopiero w finale pojawiają się dosłowne już odniesienia do właściwego nurtu serii z "Szmaragdowym Rycerzem" w roli głównej. Nie psują jednak dobrego (czy nawet wręcz rewelacyjnego) wrażenia z lektury także tym, którzy nie przepadają za Strażnikami Wszechświata rodem z Oa czy też niecodziennie wyglądającymi kolegami Hala. Mistrzowska pointa wyraźnie niepokoi, a zarazem budzi skojarzenia m.in. z filmem EXISTENZ Davida Cronenberga. Bo także i tu trudno wyczuć czy domniemany, "właściwy" nurt rzeczywistości ma cokolwiek wspólnego z obiektywnie postrzeganymi realiami. Momentami trudno wyzbyć się odczucia, iż scenarzysta ma za sobą liczne doświadczenia z halucynogenami (zresztą nie tylko na łamach tej opowieści, bo i w THE SPECTRE vol.4 nie brak takich akcentów) lub też praktykami okultystycznymi (motyw duchowego przewodnika towarzyszącego Jordanowi w trakcie nietypowej peregrynacji). Bez wnikania w szczegóły poprzestańmy na przekonaniu o nieokiełznanej wyobraźni J. M. DeMatteisa, co w gruncie rzeczy brzmi bardzo prawdopodobne. Jedno jest pewne: niniejszym komiksem po raz kolejny udowadnia on, jak znaczny potencjał fabularny tkwi w traktowanych częstokroć po macoszemu herosach obalając tym samym tezę o domniemanej miałkości poświęconych im opowieści i to nie tylko w przypadku wielokrotnie już docenionego Batmana. Również postacie zdawałoby się mocno tkwiące w typowej, "superbohaterskiej" konwencji (a niewątpliwie takim osobnikiem jest obdarzony najpotężniejszą bronią Wszechświata Hal Jordan) tworzą okazję do ukazania niebanalnej historii nie gorszej od wyszukanych dokonań rynku frankofońskiego.

Dotyczy to również graficznej strony tegoż albumu. Finezyjna, detaliczna kreska oraz stylizacja niektórych plansz przypomina nieco manierę plakatów i druków ulotnych charakterystycznych dla secesji. Być może powyższe porównanie wyda się być rzuconym nieco na wyrost, niemniej wraz z kolejnymi stronnicami nie sposób oprzeć się odczuciu, że autor ilustracji, Seth Fisher, właśnie taką konwencję wybrał jako wzorzec swej twórczości, co widać również na przykładzie innych prac tego przedwcześnie zmarłego (w lutym 2006 roku) artysty takich jak THE FLASH: TIME FLIES i BATMAN: SNOW. Eksperymenty z usytuowaniem kadrów na planszy znakomicie współgrają z przełomowymi momentami opowieści (jak chociażby w chwili, gdy Hal uświadamia sobie swą tożsamość) generując przy tym dodatkowe, niepokojące czytelnika napięcie. DeMatteis nie zawsze miał szczęście do współtworzenia z wybitnymi grafikami. Tym razem zyskał godnego siebie wspólnika, a i sam Fisher miał możliwość dać upust swemu talentowi realizując omawiane przedsięwzięcie. Odpowiednia jakość papieru uwypukla kolorystykę przygotowaną z widoczną wprawą przez Chrisa Chuckry'ego. Osobiście nie zaliczam się do zwolenników komputerowej separacji barw niemniej w tym przypadku twórca nie przesadził z nadmiarem wątpliwej jakości efekciarstwa, jakiego swego czasu pełno było w tytułach publikowanych m.in. przez Image; z wyczuciem dobierając barwy uczynił on ów komiks jeszcze bardziej przejrzystym pod względem ilustracyjnym, a przy tym wzmocnił atmosferę nierealności stanowiącej sedno całej opowieści.

WILLWORLD to prawdopodobnie jedno z najoryginalniejszych przedsięwzięć w dziejach Green Lanterna, a być może także komiksu "superbohaterskiego" w ogóle. Tym samym zdaje się wyrastać ponad przypisany sobie gatunek. Rzecz jest tym bardziej godna uwagi, że ze względu na nieco zawikłaną treść oraz dopracowaną (czy nawet wręcz dopieszczoną) warstwę graficzną powoduje przemożną chęć powrotu do tego komiksu, przynajmniej po to by na nowo sycić się wymyślną architekturą czy też niecodziennym jak na standardy wspomnianego gatunku wyobrażeniem istot napotykanych przez głównego bohatera. Komiks ten był swoistą niespodzianką dla fanów Jordana, bowiem w chwili jego premiery miesięcznikiem GREEN LANTERN vol. 3 wciąż niepodzielnie władał Kyle Rainer, choć jego ówczesna popularność nie dorównywała już tej z połowy lat dziewięćdziesiątych. Co jakiś czas wielbiciele Hala ponawiali apele o przywrócenie swej ulubionej postaci do dawnej chwały (wiosną 1997 roku niemal im się to udało); zazwyczaj jednak kończyło się na okazjonalnych retrospekcjach, a głód fabuł z jego udziałem zaspokajano okazjonalnymi albumami takimi jak właśnie WILLWORLD, w którym DeMatteis dał przedsmak tego, co zamierzał zaproponować czytelnikom na łamach powierzonego mu magazynu THE SPECTRE. Pomimo tego, że "pierwsze skrzypce" odgrywał na jego łamach właśnie Green Lantern Srebrnego Wieku (choć w mocno odmienionej formie) to jednak fani życzyli sobie pełnokrwistego Hala, takiego jakim był u zarania swej kariery. I właśnie na tym (choć nie tylko) polega urok tegoż albumu, który zarazem ma szansę przypaść do gustu również osobom sceptycznie nastawionym do superbohaterów.

Przemysław Mazur

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz