czwartek, 21 czerwca 2018

LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI TOM 3: PONADCZASOWI


Bez owijania w bawełnę już na wstępie zdradzę, że czytanie kolejnych tomów LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI z linii DC Odrodzenie nadal przypomina drogę przez mękę. Co innego samo ich recenzowanie. Możliwość wypunktowania wszelkich wad tej serii ma wręcz charakter oczyszczający. Jest ona w końcu zatrważającym ucieleśnieniem wszystkiego, co najgorsze ma do zaoferowania obecnie komiks superbohaterski.

JUSTICE LEAGUE Bryana Hitcha to przykład tytułu, w którym banalny, wtórny i pisany zapewne naprędce scenariusz spotyka dość generyczne, pozbawione własnego stylu ilustracje. W trakcie lektury ciężko zaś pozbyć się przeświadczenia, że trzyma się w ręku… produkt. Nie tekst kultury, który może mieć mniejszą lub większą wartość artystyczno-rozrywkową, a po prostu zdjęty z linii produkcyjnej i stworzony najmniejszym nakładem sił bliżej niesprecyzowany twór. Coś, co ma na celu wyłącznie wypełnić pewną lukę w ofercie DC Comics i nie dawać od siebie nic więcej.  

To naprawdę niewiarygodne, że seria nie zrobiła na przestrzeni kilkunastu zeszytów żadnego postępu. Co więcej, Ponadczasowym doskwierają dokładnie te same problemy, co Maszynom Zagłady oraz Epidemii. Już po raz trzeci śledzimy utrzymaną w podobnym tonie, a przy tym identycznie skonstruowaną historię. Nasi bohaterowie ponownie mierzą się z tajemniczą siłą kosmicznego pochodzenia, a stawką jest „być albo nie być” całej planety.

Na tym etapie taka powtarzalność zaczyna coraz bardziej irytować. Rodzi się pytanie, jak długo jeszcze scenarzysta będzie mamił czytelnika i próbował go przekonać, że każde kolejne starcie faktycznie zagraża Ziemi? Wszak wiadomo, że wszystko skończy się dobrze – to tylko jeden z wielu periodyków wydawnictwa, a nie hucznie zapowiadany Kryzys, który rzeczywiście mógłby wstrząsnąć posadami uniwersum. Tak prezentująca się fabuła jest wielkim pójściem na łatwiznę. A istnieje przecież zasada, która głosi o tym, żeby dozować napięcie, sukcesywnie stawiać przed protagonistą coraz większe wyzwania. Hitch najprawdopodobniej jej nie zna, bo w JUSTICE LEAGUE nie daje tytułowej drużynie ani chwili wytchnienia. W pisanej przez niego serii nie ma czegoś takiego jak wątki poboczne czy też stopniowo odkrywane tajemnice. Historia zawiązuje się w momencie, w którym pojawia się zagrożenie i kończy natychmiast, gdy tylko zostaje ono zażegnane. Kolejna zaczyna się z czystą kartą, a o konsekwencjach wcześniejszych wydarzeń nikt zdaje się nie pamiętać.   

Kiedy scenarzysta pozwala bohaterom dłużej porozmawiać, nie tylko wychodzi na jaw, że nie umie pisać dialogów (co pokazał już dobitnie w poprzednich tomach), ale także potwierdza się, że herosi charakterologicznie stoją w miejscu. Ich interakcje ciągle wyglądają tak samo. Batman nikomu nie ufa, nowy Superman porównuje się do starego, a Jessica Cruz użala się nad sobą i wątpi w swoje możliwości. Nic, a nic się nie zmieniło. Stagnacja ostatniej z tych postaci jest szczególnie nieznośna. Przy okazji recenzji Maszyn Zagłady wspominałem, że jej wątek sprawia wrażenie niepełnego. Brakuje czegoś, co pomagałoby ją zrozumieć lub po prostu nadało Jessice trochę więcej charakteru. Cruz nie przechodzi żadnej metamorfozy, nie wyciąga nauki z własnych doświadczeń, ani nie nabiera pewności siebie. Niezależnie co by osiągnęła, stale wracamy do punktu, w którym kwestionuje swoją obecność w Lidze.

Przesadziłbym, gdybym nazwał ją wampirem energetycznym, ale naprawdę ciężko ją polubić. Straszna szkoda, bo sam pomysł na tę postać bardzo doceniam. Młoda bohaterka, która nie potrafi odnaleźć się wśród takich ikon, jak Wonder Woman czy też Superman, ma potencjał na ciekawy rozwój. Umiejętnie poprowadzona wnosiłaby do JUSTICE LEAGUE cenny pierwiastek ludzki – z kim innym byłoby łatwiej utożsamić się czytelnikowi? Niestety u Hitcha jej dylematy sprowadzają się wyłącznie do topornego wykładania swoich obaw – można nawet odnieść wrażenie, że do powtarzania tych samych kwestii – oraz kwitowania ich motywującymi, coachingowymi mądrościami pozostałych członków Ligi. Ostatecznie Jessica przypomina trochę tę koleżankę z klasy, która panikuje przed egzaminem, mimo że ze wszystkich poprzednich dostawała piątki.

Nie tylko protagoniści rozczarowują. Przeciwnicy również zostawiają sporo do życzenia. Nie stanowią żadnej przeciwwagi dla drużyny herosów, nie oferują wartościowej, sensownej perspektywy, a ich motywacje odnoszą się zwykle do czegoś mglistego lub abstrakcyjnego. Daleko im do np. Thanosa, którego cele w Inifinity War były jasno sprecyzowane i mogły budzić liczne dyskusje wśród widzów. W Ponadczasowych jest za to dużo frazesów oraz jeszcze więcej patosu, ale nie ma prawdziwie epickich, zapierających dech w piersi wydarzeń, które jakoś byłyby w stanie go uzasadnić.  

Tym sposobem warstwa graficzna pozostaje największym atutem LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI. Co najwyżej poprawne ilustracje autorstwa Fernando Pasarina są jedynym elementem tego komiksu, który wydaje się wykonany kompetentnie. Myślę, że to jednak zdecydowanie za mało, żeby dalej inwestować czas i pieniądze w serię Bryana Hitcha. 

1,5/6

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Komiks do nabycia w sklepie ATOM Comics.

1 komentarz: