Bez owijania w bawełnę już na
wstępie zdradzę, że czytanie kolejnych tomów LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI z linii DC
Odrodzenie nadal przypomina drogę przez mękę. Co innego samo ich recenzowanie. Możliwość
wypunktowania wszelkich wad tej serii ma wręcz charakter oczyszczający. Jest
ona w końcu zatrważającym ucieleśnieniem wszystkiego, co najgorsze ma do
zaoferowania obecnie komiks superbohaterski.
JUSTICE LEAGUE Bryana Hitcha to
przykład tytułu, w którym banalny, wtórny i pisany zapewne naprędce scenariusz
spotyka dość generyczne, pozbawione własnego stylu ilustracje. W trakcie
lektury ciężko zaś pozbyć się przeświadczenia, że trzyma się w ręku… produkt.
Nie tekst kultury, który może mieć mniejszą lub większą wartość
artystyczno-rozrywkową, a po prostu zdjęty z linii produkcyjnej i stworzony
najmniejszym nakładem sił bliżej niesprecyzowany twór. Coś, co ma na celu
wyłącznie wypełnić pewną lukę w ofercie DC Comics i nie dawać od siebie nic
więcej.
To naprawdę niewiarygodne, że
seria nie zrobiła na przestrzeni kilkunastu zeszytów żadnego postępu. Co więcej,
Ponadczasowym doskwierają dokładnie
te same problemy, co Maszynom Zagłady oraz
Epidemii. Już po raz trzeci śledzimy
utrzymaną w podobnym tonie, a przy tym identycznie skonstruowaną historię. Nasi
bohaterowie ponownie mierzą się z tajemniczą siłą kosmicznego pochodzenia, a
stawką jest „być albo nie być” całej planety.
Na tym etapie taka powtarzalność
zaczyna coraz bardziej irytować. Rodzi się pytanie, jak długo jeszcze scenarzysta
będzie mamił czytelnika i próbował go przekonać, że każde kolejne starcie faktycznie
zagraża Ziemi? Wszak wiadomo, że wszystko skończy się dobrze – to tylko jeden z
wielu periodyków wydawnictwa, a nie hucznie zapowiadany Kryzys, który
rzeczywiście mógłby wstrząsnąć posadami uniwersum. Tak prezentująca się fabuła
jest wielkim pójściem na łatwiznę. A istnieje przecież zasada, która głosi o
tym, żeby dozować napięcie, sukcesywnie stawiać przed protagonistą coraz
większe wyzwania. Hitch najprawdopodobniej jej nie zna, bo w JUSTICE LEAGUE nie
daje tytułowej drużynie ani chwili wytchnienia. W pisanej przez niego serii nie
ma czegoś takiego jak wątki poboczne czy też stopniowo odkrywane tajemnice. Historia
zawiązuje się w momencie, w którym pojawia się zagrożenie i kończy natychmiast,
gdy tylko zostaje ono zażegnane. Kolejna zaczyna się z czystą kartą, a o
konsekwencjach wcześniejszych wydarzeń nikt zdaje się nie pamiętać.
Kiedy scenarzysta pozwala
bohaterom dłużej porozmawiać, nie tylko wychodzi na jaw, że nie umie pisać
dialogów (co pokazał już dobitnie w poprzednich tomach), ale także potwierdza
się, że herosi charakterologicznie stoją w miejscu. Ich interakcje ciągle
wyglądają tak samo. Batman nikomu nie ufa, nowy Superman porównuje się do
starego, a Jessica Cruz użala się nad sobą i wątpi w swoje możliwości. Nic, a
nic się nie zmieniło. Stagnacja ostatniej z tych postaci jest szczególnie
nieznośna. Przy okazji recenzji Maszyn
Zagłady wspominałem, że jej wątek sprawia wrażenie niepełnego. Brakuje
czegoś, co pomagałoby ją zrozumieć lub po prostu nadało Jessice trochę więcej
charakteru. Cruz nie przechodzi żadnej metamorfozy, nie wyciąga nauki z
własnych doświadczeń, ani nie nabiera pewności siebie. Niezależnie co by
osiągnęła, stale wracamy do punktu, w którym kwestionuje swoją obecność w
Lidze.
Przesadziłbym, gdybym nazwał ją wampirem
energetycznym, ale naprawdę ciężko ją polubić. Straszna szkoda, bo sam pomysł
na tę postać bardzo doceniam. Młoda bohaterka, która nie potrafi odnaleźć się
wśród takich ikon, jak Wonder Woman czy też Superman, ma potencjał na ciekawy
rozwój. Umiejętnie poprowadzona wnosiłaby do JUSTICE LEAGUE cenny pierwiastek
ludzki – z kim innym byłoby łatwiej utożsamić się czytelnikowi? Niestety u
Hitcha jej dylematy sprowadzają się wyłącznie do topornego wykładania swoich
obaw – można nawet odnieść wrażenie, że do powtarzania tych samych kwestii –
oraz kwitowania ich motywującymi, coachingowymi mądrościami pozostałych
członków Ligi. Ostatecznie Jessica przypomina trochę tę koleżankę z klasy,
która panikuje przed egzaminem, mimo że ze wszystkich poprzednich dostawała
piątki.
Nie tylko protagoniści
rozczarowują. Przeciwnicy również zostawiają sporo do życzenia. Nie stanowią
żadnej przeciwwagi dla drużyny herosów, nie oferują wartościowej, sensownej
perspektywy, a ich motywacje odnoszą się zwykle do czegoś mglistego lub
abstrakcyjnego. Daleko im do np. Thanosa, którego cele w Inifinity War były jasno sprecyzowane i mogły budzić liczne
dyskusje wśród widzów. W Ponadczasowych jest
za to dużo frazesów oraz jeszcze więcej patosu, ale nie ma prawdziwie epickich,
zapierających dech w piersi wydarzeń, które jakoś byłyby w stanie go uzasadnić.
Tym sposobem warstwa graficzna
pozostaje największym atutem LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI. Co najwyżej poprawne
ilustracje autorstwa Fernando Pasarina są jedynym elementem tego komiksu, który
wydaje się wykonany kompetentnie. Myślę, że to jednak zdecydowanie za mało,
żeby dalej inwestować czas i pieniądze w serię Bryana Hitcha.
1,5/6
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komiks do nabycia w sklepie ATOM Comics.
A ja sobie serię przeczytam do końca, a co. Jeszcze dwa tomy.
OdpowiedzUsuń