środa, 22 maja 2019

SUPERGIRL (1996-2003) - omówienie runu Petera Davida


Supergirl, pomimo cieszącego się całkiem sporą popularnością serialu, ciągle pozostaje postacią niemal nieobecną na polskim rynku komiksowym. W planach wydawniczych Egmontu próżno szukać jakichkolwiek tytułów z jej większym udziałem i nic nie wskazuje na to, żeby ten stan rzeczy miał się prędko zmienić. Zwłaszcza, że telewizyjna produkcja pewnie niedługo dobiegnie końca. Wśród pozycji ze świata DC, które już ukazały się w Polsce także nie znajdziemy historii poświęconych kuzynce Supermana. Ciężko bowiem jednoznacznie traktować w takich kategoriach KRYZYS NA NIESKOŃCZONYCH ZIEMIACH, w którym odegrała istotną, ale jednak drugoplanową rolę, oraz BATMAN/SUPERMAN: SUPERGIRL, gdzie stanowiła jedynie pretekst do konfliktu między duetem głównych bohaterów.

Pomijanie przez rodzime wydawnictwa komiksów o tej postaci łatwo można uzasadnić tym, że w ostatnich latach nie miała ona szczęścia do scenarzystów – w XXI wieku w zasadzie tylko run Sterlinga Gatesa spotkał się z przychylnym odbiorem czytelników. Nie da się zresztą nie zauważyć, że w całej długiej historii DC zwyczajnie brakuje fabuł, które możnaby nazwać ikonicznymi lub reprezentatywnymi dla Supergirl. I to też wydaje się jej największym problemem. Od 1959 roku nie zdołała wyjść z cienia swojego sławnego kuzyna i mocno stanąć na własnych nogach.

Okresem, w którym podjęto najodważniejsze próby w celu poprawy tej sytuacji, była połowa lat 90. Kara Zor-El, czyli oryginalna Dziewczyna ze Stali, zmarła mniej więcej dekadę wcześniej we wspomnianym Kryzysie i wydawca szukał dla niej zastępstwa. W 1988 John Byrne, autor odpowiedzialny za udane odświeżenie przygód Supermana, powołał do życia zmiennokształtną Matrix, istotę z alternatywnej rzeczywistości stworzoną przez Lexa Luthora. Nowa bohaterka przybrała formę Supergirl i wkrótce trafiła na główną Ziemię. Przez ponad połowę dekady przewijała się na drugim planie w serii o Kal-Elu – zwykle jako sojuszniczka, okazjonalnie jako antagonistka. Postać, którą widzieliście np. na kadrach ŚMIERCI SUPERMANA nie była zatem wersją Supergirl znaną choćby z serialu. Łączy je wyłącznie pseudonim.

Sześć lat po tym jak zadebiutowała w komiksie Byrne’a, Matrix doczekała się pierwszej solowej mini-serii, na łamach której odkryła kłamstwa tutejszego Luthora. Ostatni, czwarty zeszyt SUPERGIRL zakończył się uwolnieniem Mae (bo takie imię nadali jej Kentowie) spod wpływu Lexa, który rozkochał ją w sobie tylko po to, żeby wykorzystać jej możliwości do wyleczenia swojego nowotworu. Później jednak… przepadła.

I tak dotarliśmy do tej niecodziennej reinterpretacji postaci, o której napomknąłem dwa akapity temu. Otóż Supergirl powróciła w 1996 roku z pełnoprawną, ciągnącą się aż przez osiemdziesiąt numerów serią. Jej scenarzystą został Peter David (The Incredible Hulk, Spider-Man 2099), a rysownikiem początkujący wówczas Gary Frank. Pomysły, które zaprezentowali na kartach tytułu, okazały się na tyle kontrowersyjne, że do dziś dzielą fanów – niektórzy uważają je za bezładne i chaotyczne, inni zaś za ciekawe i odświeżające. Osobiście należę do tego drugiego obozu i w tym artykule postaram się uzasadnić dlaczego.

Zamiast oceniać każdą kolejną historię Davida z osobna, postanowiłem sprowadzić cały jego run do ośmiu zagadnień – kluczowych tematów, które z różnych względów chciałbym omówić. Zaczynamy!

Mocny start


Założeniem pierwszych zeszytów dowolnej nowej serii zawsze jest zaintrygowanie odbiorcy i nakłonienie go do tego, żeby sięgnął po kolejne części. SUPERGIRL Petera Davida robi to skutecznie, jak mało który komiks. Scenarzysta rozpoczyna swoją opowieść w tak nietypowym punkcie życia głównej bohaterki, że już na wstępie zmusza czytelnika do zadawania sobie pytań. Dość powiedzieć, że „jedynkę” otwiera mocna, obrazowa scena, która sprawia wrażenie, jakby rozgrywała się niemal bezpośrednio po brutalnym pobiciu lub… gwałcie. Jest w tym coś mrożącego krew w żyłach, przez co inauguracyjny numer czyta się naprawdę nieswojo, ale zarazem z dużym zainteresowaniem. Autor szybko tłumaczy zależności, jakie zachodzą między Supergirl a Lindą Danvers, ale nie przeszkadza mu to w dalszym utrzymywaniu tej aury tajemniczości. Wiemy już, że to jedna i ta sama osoba, ale… chcemy wiedzieć jeszcze więcej. Daliśmy się złapać na haczyk.

Anioły w Leesburg


Połączenie Matrix ze zwykłą dziewczyną z przedmieścia stanowiło zaledwie początek zmian w świecie Supergirl. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że tamten wątek był najmniej pokręconą decyzją ze wszystkich podjętych wtedy przez Davida. Do miana najdziwniejszej z nich aspiruje bez dwóch zdań wprowadzenie do serii anielskich mocy, które pozornie zdawałyby się przecież gryźć z powszechnie kojarzonym z tą postacią gatunkiem science-fiction. Obdarowanie Lindy nowymi zdolnościami pochodzącymi od samego Boga (którego istnienie brane jest tutaj za pewnik i w żadnym momencie nie podlega kwestionowaniu) oraz uczynienie z niej swego rodzaju niebiańskiego awatara prędko urastają do rangi przewodniego motywu runu Davida. Budzi to pewien dysonans, ale wcale nie tak trudno oswoić się z tym konceptem. Scenarzysta prezentuje go bowiem z godną podziwu pewnością.

Nowe życie Cometa


O tym, jak bardzo pewny swoich pomysłów był David, niech świadczy także fakt, że porwał się na śmiałą reinterpretację jednej z najbardziej kampowych i kiczowatych postaci w całym uniwersum DC. Mowa oczywiście o Comecie – magicznym rumaku z komiksów z lat 60., który potrafił zmieniać się w człowieka i… nawiązał w ten sposób romans z Supergirl. Kojarzycie zapewne te niezręczne, wyrwane z kontekstu kadry, na których biały koń rozmyśla o skrywanym uczuciu do Kary. To właśnie do tego bohatera, mocno przestarzałego i absurdalnego, postanowił wrócić autor. Odmieniony Comet był aniołem, potrafiącym przeobrazić się w kobietę, mężczyznę lub centaura. W Leesburg pojawił się nagle, a jego prawdziwe zamiary długo pozostawały niejasne. Finalnie, choć nie zyskał większej popularności niż oryginalna inkarnacja, bez wątpienia ubarwił opowieść Davida.

Bezbarwny drugi plan


Tego samego nie można niestety napisać o reszcie pozytywnych bohaterów drugoplanowych. Znaczna większość z nich jawi się jako niesłychanie irytująca i niesympatyczna. Przykładowo najlepsza przyjaciółka Lindy, czyli Mattie jest tak mdła, że ciężko nawet zapamiętać jej imię. Także przez to, że na przestrzeni osiemdziesięciu zeszytów nie dostaje żadnego ciekawego wątku. Jeszcze gorzej wypada lokalny dziennikarz zajmujący się sprawą Supergirl – Cutter Sharp wyłącznie denerwuje swoją obecnością. To typowy comic relief, nachalny nieudacznik, którego charakter nijak się nie rozwija. Brakuje mu jednej, krótkiej sceny, która pokazałaby go z trochę innej strony. Szczególnie problematycznym epizodem z jego udziałem jest ten, w którym rozgłasza wszystkim, że przespał się z Mattie. Robi to mimo jej wyraźnego sprzeciwu, potwierdzając, że mamy do czynienia z niedojrzałym dupkiem. Postaciami, które nieco wybijają się na tle pozostałych bliskich Lindy, są państwo Danvers. David stawia Freda i Sylvię przed trudnym wyborem – zaakceptują to, co spotkało ich córkę, czy uznają ją za zmarłą? Wątek rodziców niesie ze sobą sporą dawkę wiarygodnego dramatu. 

Buzz i jego droga do odkupienia


Obok tytułowej protagonistki najbardziej wyrazistym bohaterem SUPERGIRL jest bezsprzecznie Buzz. Czarny charakter, stopniowo ewoluujący w antybohatera, towarzyszy serii od pierwszych paneli pierwszego zeszytu. Nie określiłbym go w pełni udanym złoczyńcą, ale starcza mu charyzmy, żeby wprowadzić do komiksu niepokój oraz napięcie. David pozwala demonowi przejść metamorfozę, ale nie zapomina przy tym o swoim pierwotnym pomyśle na tę postać. Na późniejszym etapie historii zbliża Buzza do Supergirl i gdy już wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadają, że dawni wrogowie skończą jako wyjątkowo niedobrana para, scenarzysta opamiętuje się i do tego nie dopuszcza. Łotr próbował się zmienić, ale popełnił zbyt wiele grzechów, żeby tak łatwo mu wybaczyć. Okrutnik, który znęcał się nad Lindą, napastował ją i wykorzystywał, nie mógłby zostać jej ukochanym. Dobrze, że David był tego świadomy.

Fabularne niezręczności


Nie da się ukryć, że SUPERGIRL miejscami dość odczuwalnie się zestarzała – nie ma w tym nic złego, wszak mówimy tu o tytule, który wystartował ponad dwadzieścia lat temu. Warto jednak mieć to przed lekturą na uwadze, żeby później nie dać się negatywnie zaskoczyć niektórym fragmentom scenariusza. Mam tu na myśli takie obrazki, jak chociażby słynny, często wyśmiewany kadr, na którym Superman wskutek kontaktu z różowym kryptonitem zaczyna podrywać Jimmy’ego Olsena. Scena pochodzi paradoksalnie z najlepszego story arcu autorstwa Davida. Innym przykładem jest potraktowanie wymienionego wyżej Cometa, którego kobiece wcielenie deklaruje się jako osoba homoseksualna. Sposób przedstawienia tej postaci może budzić niekiedy wątpliwości. Podobnie jak zeszyt, w którym Linda broni grupki rasistów, argumentując ich zachowanie wolnością słowa. Scenarzysta nie boi się zatem poruszać trudniejszych tematów, ale nie zawsze zgrabnie mu to wychodzi.

Warstwa graficzna


Kwestia ilustracji w SUPERGIRL jest prawdopodobnie najmniej dyskusyjna. O ile historie Davida są specyficzne i nie każdemu muszą przypaść do gustu, o tyle oprawa graficzna konsekwentnie przez osiemdziesiąt numerów stoi na solidnym poziomie, charakterystycznym dla superbohaterskich tytułów z tamtego okresu. Z trójki artystów, którzy pracowali nad serią, wyróżnić należy Gary’ego Franka – autora grafik do pierwszych dziewięciu zeszytów. Brytyjczyk, który dziś zasłużenie uchodzi za czołowego rysownika w branży, już wówczas zdradzał ogromny potencjał. Jego następca, Leonard Kirk, związał się z SUPERGIRL prawie do samego końca woluminu. Swoją robotę wykonał po prostu dobrze, jak przystało na sumiennego wyrobnika. Wielki finał zilustrował z kolei Ed Benes, którego styl znacznie różnił się od tego, co proponowali wcześniej Frank i Kirk. Można zarzucić mu zbytnie rozseksualizowanie Lindy, ale zobrazowane przez niego zakończenie dostarcza tylu wrażeń, że naprawdę łatwo ostatecznie przymknąć na to oko.

Poruszający finał


Finał SUPERGIRL Petera Davida to emocjonalna bomba – zdecydowanie najlepsza historia o tej bohaterce, jaką czytałem. W swoich zachwytach posunę się nawet jeszcze dalej i napiszę, że to jeden z moich ulubionych komiksów wydawnictwa DC w ogóle. Niewiele dzieł zostawiło mnie tak rozbitym i dotkniętym jak właśnie Many Happy Returns. Co ciekawe, omawiany story arc powstał niejako wbrew woli scenarzysty, który nie miał już na tym etapie pełnej swobody twórczej. Za wszelką cenę próbował więc ratować tytuł przed kasacją, wprowadzając do fabuły oryginalną Supergirl sprzed Kryzysu. Nic to jednak nie dało. David nie przekonał przełożonych i musiał wyrzucić pierwotne plany do kosza i zastąpić je przygotowanym na szybko, nowym zakończeniem. W efekcie otrzymaliśmy kapitalną opowieść o heroizmie i poświęceniu, które nie zawsze przynosi oczekiwane skutki. Tragizm Lindy wykracza daleko poza rejony typowe dla komiksów z gatunku superhero. Dla tych sześciu ostatnich zeszytów warto było zacisnąć zęby w gorszych momentach serii i przeczytać całość.

Jak czytać? Wszystkie zeszyty czwartego woluminu SUPERGIRL są dostępne na comixology pod tym linkiem:

Supergirl (1996-2003)

Jeśli wolicie wydania w wersji papierowej, DC wznawia serię także w powiększonych tomach – jak dotąd ukazały się cztery, zbierające numery od #1 do #43.

               

Świętująca w tym roku okrągłe, sześćdziesiąte urodziny Supergirl nie może liczyć ze strony wydawnictwa DC na tak huczne obchody rocznicowe, jak ostatnio Batman czy też Superman. Jeśli choć Wy chcielibyście jakoś uczcić tę okazję i podziękować jednej z najsłynniejszych komiksowych heroin za jej obecność, dajcie szansę serii pisanej przez Petera Davida. Nieidealnej, czasami nieznośnej, ale prawdziwie zapadającej w pamięć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz