Frank Miller powraca z
kolejnym projektem, tym razem upamiętniającym 80-ciolecie Człowieka ze Stali.
Miller od dłuższego czasu wspominał we wszystkich wywiadach, jak wielką pała
miłością do Supermana - chociaż w jego dotychczasowych komiksach to uczucie było
raczej trudne do zauważenia - i że
bardzo chce stworzyć własną wersję początków tej postaci. I chociaż wiele osób
modliło się, aby rozmieniający swoją karierę na drobne Frank dał sobie spokój
zostawiając eSa w spokoju, to ten ostatecznie dopiął swego, otrzymał zielone
światło od DC i ambitne plany jednak ujrzały światło dzienne. Legendarny twórca
połączył po raz kolejny siły z weteranem Johnem Romitą juniorem (poprzednio
miało to miejsce przy okazji POWRÓT MROCZNEGO RYCERZA: OSTATNIA KRUCJATA), aby
stworzyć i oddać w ręce czytelników komiks, na który ci od dawna zasługiwali,
którego oczekiwali, do którego często i chętnie fani Supermana będą wracać. A
przynajmniej tak się autorom tej opowieści wydawało.
SUPERMAN: YEAR ONE miał z
założenia być pierwszym komiksem wydanym w prestiżowej, skierowanej do
dojrzalszego czytelnika linii Black Label, ale ostatecznie tak się nie stało,
bo pojawiły się potężne opóźnienia. Od momentu ogłoszenia projektu do premiery
pierwszego z trzech zeszytów minęły dwa lata, także szybciej zdążył ukazać się
BATMAN: DAMNED. O ile przykładowo ten ostatni rzeczywiście zawierał treść
przeznaczoną dla starszego odbiorcy, o tyle w S:YO niekoniecznie, także według
mnie nie ma przeszkód, aby młodsi fani eSa, jeśli tylko chcą, mogli śmiało po
niego sięgnąć. Co akurat dziwi, bo to właśnie po Millerze spodziewałem się, że
wykorzysta okazję i każe Romicie narysować jakiś kontrowersyjny element
ludzkiej anatomii. Być może taki plan był, ale DC wyhamowało twórców po
doświadczeniach z BATMAN: DAMNED. To jednak tylko moje spekulacje. W każdym
razie podpięcie omawianej opowieści pod Black Label sprawiło jedynie, że
historia Millera zyskała bardziej ekskluzywne opakowanie.
W przypadku genezy tak znanej
postaci, jak Superman, pewne kluczowe elementy muszą pozostać niezmienione, i
tak też jest w YO. Rozpoczyna się klasycznie od zniszczenia planety Krypton, a
kończy na przybyciu do Metropolis i wykorzystywaniu swoich niezwykłych mocy do
pomocy ludziom. Całość podzielona jest na trzy rozdziały, po kilkadziesiąt
stron każdy. Scenarzysta zaskakuje nieco na samym początku, pokazując ostatnie
dni rodzinnej planety, podróż na Ziemię i pierwsze chwile na niej spędzone
oczami Kal-Ela. Przy okazji otrzymuje on nową, niezbyt pasującą do tego herosa
supermoc, dzięki czemu łatwiej dołączyć mu do rodziny Kentów ze Smallville.
Premierowy zeszyt skupia się na dzieciństwie, odkrywaniu swoich niezwykłych
umiejętności, czy też pierwszej miłości i muszę przyznać, że na tym etapie
Frank i John dali nawet radę, czułem zachętę do dalszego czytania/oglądania ich
wypocin. Nie było jakiejś rewelacji, ale nie było też totalnej klapy, czego się
trochę obawiałem.
Drugi rozdział dosyć szybko
sprawił, że początkowe nadzieje na coś dobrego zniknęły bezpowrotnie. Widzimy
bowiem Clarka, który postanawia się sprawdzić w roli żołnierza, co
przedstawione zostaje w sposób średnio wiarygodny, momentami kłócący się z
logiką, a do tego tak głupio zwieńczone. Dalej niestety mamy do czynienia z
bardziej szaloną decyzją, aby ulokować na dłuższy czas naszego bohatera głęboko
pod powierzchnią wody. Widać wyraźnie, że Miller zapragnął stworzyć coś na
kształt hybrydy Supermana z Aquamanem, w bonusie pokazując, że od tej pory eS
potrafi bez problemu oddychać pod wodą, co nie jest w żadnym wypadku sensownie
wytłumaczone. Scenarzysta postanowił zaszaleć, ale to szaleństwo jest dla mnie
niesmaczne, a młody Superman zachowuje się out of character, aż przykro na to
patrzeć.
Trzecia część to klasyczne
uratowanie Lois Lane z tarapatów, a także standardowo już nowa moc podarowana
Kal-Elowi, tym razem zdolność pochłaniania skierowanej w niego wiązki energii
(czy czegoś w tym stylu) i doładowywania tym samym swojej siły. Następnie
główny bohater nagle porzuca dotychczasowe życie w Atlantydzie i melduje się w
Daily Planet. Pamiętam, że w wywiadach jeszcze przed startem swojej serii
Miller za każdym razem podkreślał, że jego Superman będzie romantykiem i
przystojniakiem, do którego będą lgnęły kobiety. Nie spodziewałem się jednak,
że zrobi z niego aż tak niestałego w uczuciach, nieodpowiedzialnego gówniarza,
który ot tak sobie porzuca dotychczasową partnerkę i rusza ku kolejnej
przygodzie. Stało się tak pod koniec rozdziału pierwszego, a sytuacja
powtórzyła się również na początku trzeciego.
Momentami wiało nudą, a
narracja potrafiła być męcząca. Niektóre wątki strasznie mi się dłużyły, jak
chociażby podwodne przygody Clarka, inne zostały potraktowane po macoszemu, a
jeszcze inne przyspieszono tak bardzo, że wyszły przezabawnie. W tym ostatnim
chodzi głównie o sposób narodzin JL. Zresztą, im bliżej końca komiksu twórcy
jakby się wybudzili z marazmu i dotarło do nich, że zmarnowali czas na
niepotrzebne rzeczy, a zabrakło go na pokazanie wielu innych, przez co trzeba
teraz przyspieszyć tempo i pokazać jak najwięcej wątków na tak małej ilości
stron. Ten pośpiech i chaos są aż nadto wyczuwalne. Szkoda, że bardzo szybko
dano sobie spokój z Kentami, których reakcji na wyczyny i rozwój eSa trochę mi
tutaj brakowało. Są natomiast gościnnie m.in. Batman oraz Wonder Woman, ale widząc,
w jaki sposób ukazany zostaje Mroczny Rycerz, a także jakie słowa do Supermana
wypowiada ta druga, lepiej o ich występie szybko zapomnieć. Zakończenie okazało
się zaskakująco słabe, nieoczekiwane, nieadekwatne, a co najgorsze, Miller
pozostawił sobie jednocześnie otwartą furtkę do ewentualnej kontynuacji. Jako
fan Supermana nie widzę jednak potrzeby, aby takowa kiedykolwiek powstała.
Nietypową sytuację mamy w
przypadku warstwy graficznej. Dlaczego nietypową? Otóż nawet te słabsze
jakościowo komiksy potrafią przyciągnąć i zaintrygować ładnym opakowaniem,
czyli okładką, a tym razem jest wręcz przeciwnie. Zarówno te główne okładki
wykonane przez JR JR'a, a już tym bardziej warianty autorstwa Millera są według
mnie brzydkie, nudne i bardziej odstraszają, niż krzyczą "kup i
sprawdź!". Romita junior to rysownik dysponujący bardzo specyficznym
stylem, trafiającym w gusta jedynie wybranej, zapewne dosyć wąskiej grupy
odbiorców. Nie do każdego bohatera i historii pasują, przykładem Superman, i
dlatego chciałbym, aby trzymał się on z dala od ilustrowania przygód tego
flagowego bohatera DC. Jak na złość jest inaczej. Współtworzył m.in. run Johnsa
w New 52, pomaga też aktualnie również Bendisowi w ACTION COMICS. Romicie
juniorowi nie zawsze się chce, co widać chociażby na przykładzie wspomnianego
przed chwilą AC, ale jak już się postara i przyłoży, to efekt jest nawet
znośny. Tak jest właśnie w przypadku YEAR ONE, gdzie pokazuje się z tej lepszej
strony. Istotny wpływ na to ma po pierwsze inker Danny Miki, zaś po drugie
kolorysta Alex Sinclair. Bez nich efekt końcowy byłby znacznie słabszy. Spektakularnych
rozkładówek w tym komiksie nie znajdziecie, gdyż większość stron podzielonych
jest na kilka mniejszych kadrów, na których jest całkiem mnogo od dymków czy
prostokątów z tekstem. I jeszcze jedno, czy Was też irytuje ten stanowczo zbyt
mały emblemat "S" na piersi?
BATMAN: DAMNED, BATMAN: WHITE
KNIGHT, czy HARLEEN nie każdego może urzekną scenariuszem, ale z pewnością
zachwycą pod kątem wizualnym. SUPERMAN: YEAR ONE dla samych rysunków kupić
chyba się nie da, nawet, jeśli JR JR z pomocą innych wspiął się na wyższą
półkę, niż zazwyczaj.
Czy w obliczu tylu różnych
originów Człowieka ze Stali, które co chwila pojawiają się na komiksowym rynku,
ta najświeższa autorstwa duetu Miller-Romita jr. była komukolwiek potrzebna?
Absolutnie nie. Miller bardzo chciał, a mający do niego słabość Dan DiDio mu po
prostu na to pozwolił. Czy należy ona do jednej z najlepiej narysowanych?
Absolutnie nie. Czy za kilka lat będzie się o tej wersji pamiętać? Śmiem
twierdzić, że nie. Czy fabuła zawiera jakieś innowacje, zaskakujące momenty i
szalone rozwiązania? Oczywiście, że tak, ale w większości w negatywnym
znaczeniu tych słów, gdyż ja osobiście takich rzeczy z udziałem eSa oglądać nie
chciałem. SUPERMAN: YEAR ONE traktuję jako opowieść z cyklu "co by było
gdyby...", jakiś elseworld, historię rozgrywającą się na alternatywnej
Ziemi, w czymś o nazwie frankmillerwersum. Pod szyldem Black Label ukazało się
do tej pory sporo różnych historii, ale tylko jedna, będąca przedmiotem tej
recenzji, okazała się na tyle słaba i nijaka, że odradzam jej zakupu. Czy czuję
się zawiedziony? Absolutnie nie, bo akurat w tym przypadku zaskoczeniem byłoby,
gdyby Frank-niektórzy nie wiedzą, kiedy ze sceny zejść-Miller zaprezentował coś
jakościowo z górnej półki, godnego zapamiętania i wciskającego w fotel.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUPERMAN: YEAR ONE #1 - 3
Opowieść tą, zarówno w formie zeszytowej, jak i zbiorczej, znajdziecie
na ATOM Comics.
Dawid Scheibe
Czyli to Miller chciał stworzyć to "dzieło" a DC się zgodziło, a konkretnie DiDio. To wiele wyjaśnia.
OdpowiedzUsuń