piątek, 28 lutego 2020

SUPERMAN: YEAR ONE


Frank Miller powraca z kolejnym projektem, tym razem upamiętniającym 80-ciolecie Człowieka ze Stali. Miller od dłuższego czasu wspominał we wszystkich wywiadach, jak wielką pała miłością do Supermana - chociaż w jego dotychczasowych komiksach to uczucie było raczej trudne do zauważenia -  i że bardzo chce stworzyć własną wersję początków tej postaci. I chociaż wiele osób modliło się, aby rozmieniający swoją karierę na drobne Frank dał sobie spokój zostawiając eSa w spokoju, to ten ostatecznie dopiął swego, otrzymał zielone światło od DC i ambitne plany jednak ujrzały światło dzienne. Legendarny twórca połączył po raz kolejny siły z weteranem Johnem Romitą juniorem (poprzednio miało to miejsce przy okazji POWRÓT MROCZNEGO RYCERZA: OSTATNIA KRUCJATA), aby stworzyć i oddać w ręce czytelników komiks, na który ci od dawna zasługiwali, którego oczekiwali, do którego często i chętnie fani Supermana będą wracać. A przynajmniej tak się autorom tej opowieści wydawało.

SUPERMAN: YEAR ONE miał z założenia być pierwszym komiksem wydanym w prestiżowej, skierowanej do dojrzalszego czytelnika linii Black Label, ale ostatecznie tak się nie stało, bo pojawiły się potężne opóźnienia. Od momentu ogłoszenia projektu do premiery pierwszego z trzech zeszytów minęły dwa lata, także szybciej zdążył ukazać się BATMAN: DAMNED. O ile przykładowo ten ostatni rzeczywiście zawierał treść przeznaczoną dla starszego odbiorcy, o tyle w S:YO niekoniecznie, także według mnie nie ma przeszkód, aby młodsi fani eSa, jeśli tylko chcą, mogli śmiało po niego sięgnąć. Co akurat dziwi, bo to właśnie po Millerze spodziewałem się, że wykorzysta okazję i każe Romicie narysować jakiś kontrowersyjny element ludzkiej anatomii. Być może taki plan był, ale DC wyhamowało twórców po doświadczeniach z BATMAN: DAMNED. To jednak tylko moje spekulacje. W każdym razie podpięcie omawianej opowieści pod Black Label sprawiło jedynie, że historia Millera zyskała bardziej ekskluzywne opakowanie.

W przypadku genezy tak znanej postaci, jak Superman, pewne kluczowe elementy muszą pozostać niezmienione, i tak też jest w YO. Rozpoczyna się klasycznie od zniszczenia planety Krypton, a kończy na przybyciu do Metropolis i wykorzystywaniu swoich niezwykłych mocy do pomocy ludziom. Całość podzielona jest na trzy rozdziały, po kilkadziesiąt stron każdy. Scenarzysta zaskakuje nieco na samym początku, pokazując ostatnie dni rodzinnej planety, podróż na Ziemię i pierwsze chwile na niej spędzone oczami Kal-Ela. Przy okazji otrzymuje on nową, niezbyt pasującą do tego herosa supermoc, dzięki czemu łatwiej dołączyć mu do rodziny Kentów ze Smallville. Premierowy zeszyt skupia się na dzieciństwie, odkrywaniu swoich niezwykłych umiejętności, czy też pierwszej miłości i muszę przyznać, że na tym etapie Frank i John dali nawet radę, czułem zachętę do dalszego czytania/oglądania ich wypocin. Nie było jakiejś rewelacji, ale nie było też totalnej klapy, czego się trochę obawiałem.

Drugi rozdział dosyć szybko sprawił, że początkowe nadzieje na coś dobrego zniknęły bezpowrotnie. Widzimy bowiem Clarka, który postanawia się sprawdzić w roli żołnierza, co przedstawione zostaje w sposób średnio wiarygodny, momentami kłócący się z logiką, a do tego tak głupio zwieńczone. Dalej niestety mamy do czynienia z bardziej szaloną decyzją, aby ulokować na dłuższy czas naszego bohatera głęboko pod powierzchnią wody. Widać wyraźnie, że Miller zapragnął stworzyć coś na kształt hybrydy Supermana z Aquamanem, w bonusie pokazując, że od tej pory eS potrafi bez problemu oddychać pod wodą, co nie jest w żadnym wypadku sensownie wytłumaczone. Scenarzysta postanowił zaszaleć, ale to szaleństwo jest dla mnie niesmaczne, a młody Superman zachowuje się out of character, aż przykro na to patrzeć.


Trzecia część to klasyczne uratowanie Lois Lane z tarapatów, a także standardowo już nowa moc podarowana Kal-Elowi, tym razem zdolność pochłaniania skierowanej w niego wiązki energii (czy czegoś w tym stylu) i doładowywania tym samym swojej siły. Następnie główny bohater nagle porzuca dotychczasowe życie w Atlantydzie i melduje się w Daily Planet. Pamiętam, że w wywiadach jeszcze przed startem swojej serii Miller za każdym razem podkreślał, że jego Superman będzie romantykiem i przystojniakiem, do którego będą lgnęły kobiety. Nie spodziewałem się jednak, że zrobi z niego aż tak niestałego w uczuciach, nieodpowiedzialnego gówniarza, który ot tak sobie porzuca dotychczasową partnerkę i rusza ku kolejnej przygodzie. Stało się tak pod koniec rozdziału pierwszego, a sytuacja powtórzyła się również na początku trzeciego.

Momentami wiało nudą, a narracja potrafiła być męcząca. Niektóre wątki strasznie mi się dłużyły, jak chociażby podwodne przygody Clarka, inne zostały potraktowane po macoszemu, a jeszcze inne przyspieszono tak bardzo, że wyszły przezabawnie. W tym ostatnim chodzi głównie o sposób narodzin JL. Zresztą, im bliżej końca komiksu twórcy jakby się wybudzili z marazmu i dotarło do nich, że zmarnowali czas na niepotrzebne rzeczy, a zabrakło go na pokazanie wielu innych, przez co trzeba teraz przyspieszyć tempo i pokazać jak najwięcej wątków na tak małej ilości stron. Ten pośpiech i chaos są aż nadto wyczuwalne. Szkoda, że bardzo szybko dano sobie spokój z Kentami, których reakcji na wyczyny i rozwój eSa trochę mi tutaj brakowało. Są natomiast gościnnie m.in. Batman oraz Wonder Woman, ale widząc, w jaki sposób ukazany zostaje Mroczny Rycerz, a także jakie słowa do Supermana wypowiada ta druga, lepiej o ich występie szybko zapomnieć. Zakończenie okazało się zaskakująco słabe, nieoczekiwane, nieadekwatne, a co najgorsze, Miller pozostawił sobie jednocześnie otwartą furtkę do ewentualnej kontynuacji. Jako fan Supermana nie widzę jednak potrzeby, aby takowa kiedykolwiek powstała.

Nietypową sytuację mamy w przypadku warstwy graficznej. Dlaczego nietypową? Otóż nawet te słabsze jakościowo komiksy potrafią przyciągnąć i zaintrygować ładnym opakowaniem, czyli okładką, a tym razem jest wręcz przeciwnie. Zarówno te główne okładki wykonane przez JR JR'a, a już tym bardziej warianty autorstwa Millera są według mnie brzydkie, nudne i bardziej odstraszają, niż krzyczą "kup i sprawdź!". Romita junior to rysownik dysponujący bardzo specyficznym stylem, trafiającym w gusta jedynie wybranej, zapewne dosyć wąskiej grupy odbiorców. Nie do każdego bohatera i historii pasują, przykładem Superman, i dlatego chciałbym, aby trzymał się on z dala od ilustrowania przygód tego flagowego bohatera DC. Jak na złość jest inaczej. Współtworzył m.in. run Johnsa w New 52, pomaga też aktualnie również Bendisowi w ACTION COMICS. Romicie juniorowi nie zawsze się chce, co widać chociażby na przykładzie wspomnianego przed chwilą AC, ale jak już się postara i przyłoży, to efekt jest nawet znośny. Tak jest właśnie w przypadku YEAR ONE, gdzie pokazuje się z tej lepszej strony. Istotny wpływ na to ma po pierwsze inker Danny Miki, zaś po drugie kolorysta Alex Sinclair. Bez nich efekt końcowy byłby znacznie słabszy. Spektakularnych rozkładówek w tym komiksie nie znajdziecie, gdyż większość stron podzielonych jest na kilka mniejszych kadrów, na których jest całkiem mnogo od dymków czy prostokątów z tekstem. I jeszcze jedno, czy Was też irytuje ten stanowczo zbyt mały emblemat "S" na piersi?

BATMAN: DAMNED, BATMAN: WHITE KNIGHT, czy HARLEEN nie każdego może urzekną scenariuszem, ale z pewnością zachwycą pod kątem wizualnym. SUPERMAN: YEAR ONE dla samych rysunków kupić chyba się nie da, nawet, jeśli JR JR z pomocą innych wspiął się na wyższą półkę, niż zazwyczaj.

Czy w obliczu tylu różnych originów Człowieka ze Stali, które co chwila pojawiają się na komiksowym rynku, ta najświeższa autorstwa duetu Miller-Romita jr. była komukolwiek potrzebna? Absolutnie nie. Miller bardzo chciał, a mający do niego słabość Dan DiDio mu po prostu na to pozwolił. Czy należy ona do jednej z najlepiej narysowanych? Absolutnie nie. Czy za kilka lat będzie się o tej wersji pamiętać? Śmiem twierdzić, że nie. Czy fabuła zawiera jakieś innowacje, zaskakujące momenty i szalone rozwiązania? Oczywiście, że tak, ale w większości w negatywnym znaczeniu tych słów, gdyż ja osobiście takich rzeczy z udziałem eSa oglądać nie chciałem. SUPERMAN: YEAR ONE traktuję jako opowieść z cyklu "co by było gdyby...", jakiś elseworld, historię rozgrywającą się na alternatywnej Ziemi, w czymś o nazwie frankmillerwersum. Pod szyldem Black Label ukazało się do tej pory sporo różnych historii, ale tylko jedna, będąca przedmiotem tej recenzji, okazała się na tyle słaba i nijaka, że odradzam jej zakupu. Czy czuję się zawiedziony? Absolutnie nie, bo akurat w tym przypadku zaskoczeniem byłoby, gdyby Frank-niektórzy nie wiedzą, kiedy ze sceny zejść-Miller zaprezentował coś jakościowo z górnej półki, godnego zapamiętania i wciskającego w fotel.

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUPERMAN: YEAR ONE #1 - 3         

Opowieść tą, zarówno w formie zeszytowej, jak i zbiorczej, znajdziecie na ATOM Comics.

Dawid Scheibe

1 komentarz:

  1. Czyli to Miller chciał stworzyć to "dzieło" a DC się zgodziło, a konkretnie DiDio. To wiele wyjaśnia.

    OdpowiedzUsuń