Jestem wielkim fanem twórczości
Franka Millera. Za to, co tworzył w latach 80. i 90. należy mu się dozgonny
szacunek. Niezależnie od tego, jak potoczyła się jego kariera później, to człowiek,
który na dobre odmienił komiksowe medium, poszerzył horyzonty i zredefiniował
kilka popularnych postaci. Między innymi Daredevila w Marvelu i Batmana w DC.
Tuż po tym, jak zakończył swój run
w serii o „Człowieku bez strachu” (a zarazem niedługo przed napisaniem POWROTU
MROCZNEGO RYCERZA), Miller rozpoczął prace nad nowym projektem. Pierwszy zeszyt
RONINA, bo tak zatytułowany był jego kolejny komiks, pojawił się na sklepowych
półkach w lipcu 1983 roku. Jak głoszą przeróżne plotki, ponoć wstępnie miał
wydać go Marvel, ale ostatecznie DC skusiło późniejszego autora ROKU PIERWSZEGO
obietnicą pełnej swobody artystycznej.
Tworząc RONINA, Miller inspirował
się cyberpunkiem oraz dorobkiem kultury japońskiej – głównie mangą. Dlatego mini
serii bliżej właśnie do tej stylistyki niż do klasycznej superbohaterskiej opowieści.
Podzielona na sześć numerów historia przedstawia losy wojownika z Kraju
Kwitnącej wiśni, tytułowego samuraja pozbawionego pana, który pragnie pomścić
swojego mistrza, Ozakiego, zabitego z ręki demona Agata. Tocząc walkę, stwór i
bezimienny ronin zostają uwięzieni na wieki w magicznym mieczu. Obaj uwalniają
się dopiero w futurystycznym Nowym Jorku.
Jak widać, jest tu wszystko, do
czego na przestrzeni lat przyzwyczaił nas Miller. Mamy dystopijną wizję
przyszłości (POWRÓT MROCZNEGO RYCERZA), ponure, paskudne miasto pełne gangów, bezdomnych
i mutantów (SIN CITY), nawiązania do religii (DAREDEVIL), a także orientalne
elementy (WOLVERINE). Dodajmy do tego jeszcze tajemniczego, małomównego
głównego bohatera oraz silną postać kobiecą. Patrząc na RONINA z dzisiejszej
perspektywy można zatem dojść do wniosku, że to jedna wielka mieszanka motywów,
z których scenarzysta korzystał zarówno wcześniej, jak i później w swojej
karierze.
Domyślam się jednak, że w
momencie powstania taki komiks mógł robić wrażenie i mimo że odrobinę się już
zestarzał, to poniekąd to rozumiem. Świat zaprezentowany nam przez twórcę,
choć niezbyt oryginalny, wydaje się naprawdę interesujący. Jest dziwny,
niepokojący oraz niedopowiedziany. Autor nie silił się tutaj na zbędne
wyjaśnienia, nie tłumaczył jak doszło do tego, że Nowy Jork tak wygląda. Nie
wiadomo jak ma się reszta świata.
Opowieść, jak zdążyłem wspomnieć,
początkowo dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych – w feudalnej Japonii i
w XXI-wiecznych Stanach Zjednoczonych. Pisząc „początkowo” mam na myśli wyłącznie
pierwszy rozdział. Od drugiego całość rozgrywa się już w niedalekiej
przyszłości. Trochę szkoda, bo ten samurajski segment podobał mi się znacznie
bardziej i szybko za nim zatęskniłem. Nowy Jork, choć ciekawy, na dłuższą metę
okazał się lekko monotonny. Niemal natychmiast fabuła ponownie podzieliła się
na dwa człony, tym razem sceny z zagubionym roninem przeplatały się ze scenami
dotyczącymi pracowników ogromnego kompleksu Aquarius.
Będąc szczerym, miałem z tym drobny
problem. Wraz z takim zabiegiem RONIN zrobił się zwyczajnie nierówny. Rozdźwięk
między jednym a drugim wątkiem wydawał mi się zbyt duży i ewidentnie wybijał z
rytmu. Kiedy śledziliśmy japońskiego wojownika, sporo się działo, a tekstu nie
było prawie wcale. Kiedy przenosiliśmy się do budynku nowoczesnej korporacji,
układ zmieniał się o 180 stopni. Nie działo się tam w zasadzie nic, a ogromną
rolę przejęła ekspozycja. Bohaterowie ciągle rozmawiali, ciągle z ich dialogów
dowiadywaliśmy się nowych rzeczy, a w pewnym momencie niektóre informacje
zaczynały się nawet powtarzać. Ktoś inny może nie zwróciłby na coś takiego
uwagi i uznał, że po prostu się czepiam, ale mi ten dysonans w jakiś sposób przeszkadzał.
Z jego winy miejscami mocno szwankowało tempo.
Aczkolwiek nie na tyle, żebym
uważał RONINA za zły komiks. Im bliżej końca, tym lepiej. Z czasem wychodzi na
jaw, że fabuła nie jest tak prosta, jak można było sądzić. Scenarzysta bez
wątpienia miał na tę opowieść pomysł, ale chyba niepotrzebnie go rozwlókł,
rozciągnął do maksimum. Jak na powieść graficzną to wielkie tomiszcze. Nie będę
owijał w bawełnę i zdradzę, że czasami podczas lektury faktycznie się męczyłem.
Krótsze na pewno czytałoby się znacznie przyjemniej.
Ale nie tylko poprzez scenariusz
czuć, że czytamy dzieło Millera. Rysunki jego autorstwa niewątpliwie doskonale
współgrają z historią i nikt nie zilustrowałby jej lepiej niż on sam. To dość
specyficzna, bardzo charakterystyczna kreska. Z pozoru niechlujna, niedokładna,
właściwie skupia się głównie na starannym oddaniu postaci. Bardziej przypomina
już tutaj tę znaną z POWROTU niż tę, którą Amerykanin stosował w DAREDEVILU. Podobieństwo
do TDKR jest zresztą w pełni uzasadnione. W obu przypadkach za nakładanie
kolorów odpowiadała ta sama osoba, a mianowicie była żona Millera, Lynn Varley.
RONIN słusznie nie cieszy się
taką popularnością jak parę wymienionych przeze mnie wcześniej tytułów. Trzydzieści
trzy lata po premierze ciężko nazwać go arcydziełem. Oczywiście fani Millera na
pewno znajdą tu coś dla siebie, ale pozostali czytelnicy… niekoniecznie. Kończąc
tekst, dodam jeszcze tylko, że twórca recenzowanego komiksu świętuje dziś
pięćdziesiąte dziewiąte urodziny (zdałem sobie z tego sprawę zaledwie
kilkanaście minut temu). Z tej okazji chciałbym życzyć mu wszystkiego najlepszego
i powrotu do formy. Sto lat, Frank! 4/6
W skład tomu wchodzą zeszyty serii RONIN od numeru 1 do 6.
Do kupienia w Atom Comics
W skład tomu wchodzą zeszyty serii RONIN od numeru 1 do 6.
Do kupienia w Atom Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz