czwartek, 1 listopada 2018

SUPERMAN: POWRÓT

Brian Singer to człowiek, którego fanom komiksów przedstawiać nie trzeba. Można śmiało powiedzieć, ze na początku XXI wieku nadał nowy kierunek kinu superbohaterskiemu, kiedy w 2000 roku wypuścił pierwszą część popularnej sagi o mutantach. Filmowi X-Men spotkali się z wyjątkowo ciepłym odbiorem, a trzy lata później powstał sequel, który po dziś dzień cieszy się opinią jednej z najlepszych komiksowych adaptacji w ogóle. Po pewnym czasie reżyser postanowił wziąć na warsztat ikoniczną postać konkurencyjnego studia, dysponując naprawdę imponującym budżetem - SUPERMAN: POWRÓT zrealizowany został za ponad 270 milionów dolarów, zajmując tym samym trzecie miejsce wśród najdroższych filmów Hollywood. Czy jednak próbę przywrócenia na wielki ekran bohatera o niesłabnącej na kartach historii obrazkowych popularności można uznać za w pełni udaną, mając na pokładzie nawet tak zdolnego twórcę? Jest cała masa wniosków idących w przeciwnym kierunku, szczególnie po upływie dwunastu lat od premiery.

Przez wiele lat Człowiek ze Stali wykorzystywał swoje unikalne moce stojąc na straży pokoju i sprawiedliwości w Metropolis, jednak na sześć lat zniknął bez śladu. W tym czasie miejsce nasiąknęło złem, przeradzając się w rejon wyraźnie nieprzyjazny i niebezpieczny. Natomiast Lois Lane, ukochana Clarka Kenta, ułożyła sobie życie na nowo – aktualnie jest szczęśliwą żoną i matką, w dodatku zdobyła nagrodę Pulitzera za artykuł głoszący tezę, że świat wcale nie potrzebuje zbawcy z Kryptonu. Nieobecność obrońcy wykorzystał również przebiegły Lex Luthor, który wyszedł zza krat i szybko stał się najpotężniejszą osobą w mieście. Aby unieszkodliwić swojego największego wroga, Superman powraca do niekończącej się walki z przestępczością na starych ulicach.

Pierwszym, co intensywnie odbiera przyjemność z seansu, jest mozolne tempo, które diametralnie różni się od dynamiki, do jakiej przyzwyczaiły nas nowsze blockbustery, chociażby te spod znaku Marvel Studios. Ramy fabularne po brzegi wypchane są długimi ujęciami skupionymi na rozmowie bohaterów, w których kumuluje się cała nadmierna patetyczność dialogów. Często zdają się one brnąć w zupełnie nieprzemyślane tory, sprawiając jedynie wrażenie pustych wypełniaczy. Mamy tu więc do czynienia z mocno rozlazłą produkcją, bo czas trwania to ponad dwie i pół godziny, a co bolesne – było sporo miejsca, a nie udało się zmieścić zbyt wielu konkretów.

Jednak Singer, choć balansuje na granicy pretensjonalności, niejednokrotnie ją przekraczając, uparcie próbuje przekazać, ze wciąż ma nad wszystkim kontrolę i doskonale panuje nad sytuacją. Można to zaobserwować w momentach dobrze stonowanych i emocjonalnie wyważonych, ale szczególnie, kiedy akcja znacznie przyspiesza. Scenom, w których Kal-El przystępuje do działania nie brakuje kreatywności, ale widać też ogromny rozmach twórców – efekty audiowizualne stoją na najwyższym poziomie i robią piorunujące wrażenie nawet dziś. Podobnie mają się zdjęcia, bowiem każdy kadr zaplanowany jest z pomysłem i niezaprzeczalnym zmysłem estetycznym. Wszystkiemu towarzyszy umiejętnie dobrana muzyka, która niekiedy wydawać się może nazbyt wzniosła, aczkolwiek dobrze komponuje się z wydarzeniami na ekranie.

Niestety, twórcom nie udało się wykorzystać szansy na interesujące przedstawienie postaci, aby mogły one wykroczyć nieco ponad klisze i schematy. Filmowy Clark został brutalnie obdarty ze swojej głębi, a sprowadzony do roli jednowymiarowego archetypu superbohatera, którego najważniejszą, a być może jedyną cechą charakteru jest to, że… jest super. Natomiast Lex Luthor zawiera w sobie wszystkie stereotypy komiksowego villaina – to zepsuty do szpiku kości, do bólu przerysowany schwarccharakter, nienawidzący Supermana z samej reguły. Jego motywacja jest z resztą zarysowana niesamowicie leniwie, bo jej sens sięga daleko poniżej zera. Zastanawiające jest także to, jak niektóre fabularne elementy zostały sfinalizowane – wątek Luthora zakończony został bardzo prosto, można nawet powiedzieć – infantylnie, natomiast część Lois Lane i jej syna sprawia wrażenie niespodziewanie urwanej.

Aktorzy w większości poradzili sobie bez zarzutów. Widać, ze Brandon Routh jako Superman próbuje wycisnąć ile się da z miałkiego scenariusza, co wychodzi mu nawet całkiem przekonująco. Jego gra jest co prawda dość skromna, ale ma on w sobie wystarczająco charyzmy, abyśmy od razu zaakceptowali nowe wcielenie Człowieka ze Stali. Niesławny Kevin Spacey jako Lex Luthor również wydobywa z siebie pokłady odpowiednich emocji, a przez wzgląd na jego aparycję wydaje się to być rola napisana specjalnie dla niego, choć niekiedy wygląda na trochę zmęczonego graniem dość kreskówkowej mimo wszystko postaci. Niemałym błędem okazało się natomiast obsadzenie młodziutkiej wówczas Kate Bosworth w roli doświadczonej kobiety jaką jest Lois. Aktorka zbudowała swoją karierę na mocno groteskowych freskach, grając głównie w tanich młodzieżowych komediach, co daje powody sądzić, że próba wcielenia się w ukochaną Clarka była pomysłem z góry skazanym na porażkę.

SUPERMAN: POWRÓT to solidny argument za tym, że zdolny reżyser i duży budżet to nie jedyne składniki przepisu na dobre kino. Zabrakło chęci na opowiedzenie historii oryginalnej a już na pewno pokazanie świata superherosa ze strony nieco innej, niż tej doskonale nam znanej. W efekcie wyszedł nijaki, a przede wszystkim wyjątkowo nużący i niezapadający w pamięć średniak, który pomimo paru dobrych pomysłów nie broni się absolutnie niczym ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie bez powodu obraz zapisał się w powszechnej świadomości jako bezpieczny odmóżdżacz, nadający się do obejrzenia jednym okiem w pochmurne, niedzielne popołudnie w ramach odpoczynku po rodzinnym obiedzie.

Wiktor Szymurski

1 komentarz:

  1. Dokładnie tak. Bardzo dobra recenzja filmu o tytule ,,Superman''.

    OdpowiedzUsuń