środa, 31 października 2018

SCOOBY APOCALYPSE VOL. 4


Dziś obchodzone jest przez niektórych Halloween, stąd też wybór komiksu do recenzji na 31 października nie jest w żadnym wypadku przypadkowy. Zwłaszcza, jak spojrzymy na grafikę umieszczoną na tylnej okładce. Postanowiłem opowiedzieć krótko o najnowszym wydaniu zbiorczym serii SCOOBY APOCALYPSE, który to ongoing wystartował w 2016 roku i stanowił nowe, świeże oraz nietypowe spojrzenie na znaną i lubianą ekipę młodych detektywów oraz ich sympatycznego psa. Recenzując jakiś czas temu pierwszego trejda przepowiadałem, że jeśli akcja nie ruszy jakoś mocno i wyraźnie do przodu, to seria powinna zostać bardzo szybko skasowana. Skoro jednak komiks nadal się ukazuje, to wygląda na to, że duże grono czytelników jest usatysfakcjonowane zarówno panującym w nim mrocznym klimatem, jak i poziomem prezentowanych opowieści.

Jakoś tak się złożyło, że od samego początku kibicowałem temu projektowi i co jakiś czas zaglądałem do nowych numerów z myślą, że scenarzyści mają jakieś konkretne, budzące ciekawość pomysły odnośnie Welmy, Daphne, czy Freda. Z nadzieją, że po bardzo przeciętnym początku całość jednak się rozkręci. Od zakończenia #6 zmieniło się właściwie niezbyt wiele, także połapanie się w aktualnych wydarzeniach nie powinno sprawić większych problemów. Zresztą, scenarzyści mają taką denerwującą manierę, iż co jakiś czas przypominają w różnej formie przeszłe wydarzenia. Jeśli ktoś śledzi serię co miesiąc, to taki zabieg może wręcz irytować.

W konsekwencji przygód z udziałem jednego z braci Velmy oraz późniejszym spotkaniu Scrappy'ego, do zespołu dołączył jednoręki chłopak o imieniu Clifford oraz śliczna blondynka, Daisy. Ekipa jest mocno poturbowana po poprzednim starciu z armią potworów i potrzebuje chwili na regenerację. W wędrówce z zachodu na wschód Stanów Zjednoczonych zatrzymują się najpierw w Montanie. Jedno z tamtejszych miasteczek uniknęło epidemii i jakimś cudem zamieszkują je sami ludzie. Nie wszytko jednak jest takie piękne, na jakie wygląda, a klucz do zagadki znajduje się w rękach małej dziewczynki. Ten rozdział, będący dokończeniem wątku z poprzedniego tomu, jest dosyć ciekawy i zarazem dramatyczny, zdecydowanie wyróżniając się na tle pozostałych.

Drugi zeszyt to zimowe klimaty Wisconsin, dużo gadania i tylko jedna istotna informacja dotycząca tego, czy cały proces przemiany ludzi w potwory jest możliwy do cofnięcia. Akcja na dobre zatrzymuje się w stolicy stanu Nowy Jork, gdzie drużyna postanawia przerobić centrum handlowe na swoją siedzibę/bazę operacyjną. Wpadają przy okazji w sam środek cyklicznej rywalizacji pomiędzy dwoma obozami potworów. Przez kilka zeszytów praktycznie nic się nie dzieje, serwowane są nam te same, powtarzalne i przydługie dialogi. Wygląda to tak, jakby Giffen i DeMatteis czekali na sygnał od DC, czy i kiedy mają ruszyć dalej. Nawet cliffhangery nie spełniają swojej podstawowej roli, czyli zachęcania do sięgnięcia po kolejną odsłonę. Poziom spada na łeb na szyję, a dopiero pod koniec architekci odpowiadający za ten komiks próbują wzbudzić zainteresowanie odbiorcy jakimś zastępczym wątkiem romantycznym. Wszystko to stanowi wstęp do tragedii z kolejnego tomu, ale pytanie, czy kogoś to jeszcze w ogóle będzie interesowało? W ogóle mam takie wrażenie czytając ten tom, że sami pomysłodawcy również męczą się strasznie z powodu wydłużenia serii SCOOBY APOCALYPSE, gdyż byli początkowo przygotowani na góra 12 zeszytów.

Nie ma tutaj czegoś takiego, jak story arci, gdyż od początku mamy do czynienia z jedną, dłużącą się historią. Część postaci została już na tyle wyeksploatowana, że zamiast pisać o nich coś nowego powtarzane są te same kwestie, obserwujemy to samo zachowanie. Velma cały czas obwinia się o zainicjowanie plagi, Daphne zgrywa twardą i pewną siebie babkę, Fred zaś fajtłapę potulnie słuchającego się otaczających go kobiet. Jedynie Scooby napisany jest w przystępny sposób. Warto byłoby rozważyć wprowadzenie nowych postaci, które wniosłyby ze sobą jakiś inny, nietypowy, tajemniczy pierwiastek. Z drugiej strony przydałoby się coś więcej napisać o przeszłości Norville'a Rogersa czy Freda Jonesa, zamiast co rusz wałkować temat Velmy oraz Daphne.

Jeśli chodzi o część wizualną, to prezentuje się ona co najmniej dobrze. Howard Porter opuścił serię krótko po pierwszym tomie, a od tego czasu rysunkami zajmują się naprzemiennie Dale Eaglesham oraz Ron Wagner. Obaj panowie wywiązują się bez zarzutu prezentując uniwersalną kreskę, która powinna przypaść do gustu każdemu odbiorcy. Nie ma tutaj jakichś wizualnych fajerwerków, ale nie można się też do czegoś mocno przyczepić. Wagner narysował 4 z 6 części, zaś po jednej przypadło w udziale Eagleshamowi oraz Patowi Olliffe. Ten ostatni dopiero rozpoczyna swoją przygodę z omawianą serią i w większości zilustruje kolejny tom. Taka informacja cieszy patrząc na to, jak fajnie jego kreska pasuje do świata przedstawionego na łamach SCOOBY APOCALYPSE. Patrząc na wyczyny różnych artystów pracujących od #1 nad tym komiksem tym bardziej szkoda, że ich wyczyny marnują się przy tak nudnym scenariuszu.

Już od zeszytu 16 w SCOOBY APOCALYPSE pojawił się na stałe back-up w postaci przygód detektywa wiewiórki, za którego scenariusz odpowiadają również Giffen i DeMatteis. Proporcje wynoszą: 17 stron głównej historii plus 5 stron z udziałem Secret Squirell. Dodatkowa historyjka jest totalną porażką, nie sposób wciągnąć się w losy tytułowego bohatera i tak naprawdę zajmuje niepotrzebnie miejsce, które można by zagospodarować znacznie lepiej. Szczerze mówiąc po dwóch odsłonach umieszczonych w tym wydaniu zbiorczym przestałem nawet to "coś" czytać, gdyż szkoda mi było tracić czas. Nikt mnie nie będzie na siłę zmuszać do lektury perypetii małego gryzonia w masce i prochowcu :P Inna sprawa, że lepiej byłoby skumulować i umieścić wszystkie sześć odsłon SECRET SQUIRELL na końcu tego tomu, a nie zostawić jak w osobnych zeszytach i przeplatać nimi przygody Scooby'ego i spółki.

Kilka innych zrelaunchowanych serii ze świata Hanna-Barbera zakończyło po drodze swój żywot, jeszcze inne pojawiły się natomiast w formacie sześciozeszytowych mini serii. SCOOBY APOCALYPSE o dziwo jednak nadal utrzymuje się na rynku, lokując się wygodnie w drugiej setce komiksowej listy sprzedaży. Skąd takie stosunkowo wysokie zainteresowanie fanów, którzy już trzeci rok trwają przy projekcie zainicjowanym przez Jima Lee, a nie dali kolejnej szansy np. THE FLINTSTONES Marka Russella? Naprawdę nie mam pojęcia. Wszystko więc wskazuje na to, że Giffen oraz DeMatteis nadal będą mogli tworzyć kolejne odsłony tego tytułu. Oczywiście, jak długo będzie chciało im się to robić. Osobiście uważam, że przydałoby się tchnąć jakąś nową jakość w ten komiks, być może zmieniając scenarzystów. Dotychczasowy duet okupujący to stanowisko raczej nie ma pomysłu, jak wybrnąć z trwającego marazmu i w którą stronę dalej pokierować przygody tej jakże specyficznej pod względem składu ekipy. Nie warto się angażować w tą serię, gdyż najzwyczajniej jest bardzo słaba, przegadana i co najgorsze - do bólu nudna i powtarzalna.

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SCOOBY APOCALYPSE #19 - 24.

Powyższy komiks znajdziecie w sklepie ATOM Comics.

Dawid Scheibe

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz