Dziś obchodzone jest przez
niektórych Halloween, stąd też wybór komiksu do recenzji na 31 października nie
jest w żadnym wypadku przypadkowy. Zwłaszcza, jak spojrzymy na grafikę
umieszczoną na tylnej okładce. Postanowiłem opowiedzieć krótko o najnowszym
wydaniu zbiorczym serii SCOOBY APOCALYPSE, który to ongoing wystartował w 2016
roku i stanowił nowe, świeże oraz nietypowe spojrzenie na znaną i lubianą ekipę
młodych detektywów oraz ich sympatycznego psa. Recenzując jakiś czas temu
pierwszego trejda przepowiadałem, że jeśli akcja nie ruszy jakoś mocno i
wyraźnie do przodu, to seria powinna zostać bardzo szybko skasowana. Skoro
jednak komiks nadal się ukazuje, to wygląda na to, że duże grono czytelników
jest usatysfakcjonowane zarówno panującym w nim mrocznym klimatem, jak i poziomem
prezentowanych opowieści.
Jakoś tak się złożyło, że od
samego początku kibicowałem temu projektowi i co jakiś czas zaglądałem do
nowych numerów z myślą, że scenarzyści mają jakieś konkretne, budzące ciekawość
pomysły odnośnie Welmy, Daphne, czy Freda. Z nadzieją, że po bardzo przeciętnym
początku całość jednak się rozkręci. Od zakończenia #6 zmieniło się właściwie
niezbyt wiele, także połapanie się w aktualnych wydarzeniach nie powinno
sprawić większych problemów. Zresztą, scenarzyści mają taką denerwującą manierę,
iż co jakiś czas przypominają w różnej formie przeszłe wydarzenia. Jeśli ktoś
śledzi serię co miesiąc, to taki zabieg może wręcz irytować.
W konsekwencji przygód z
udziałem jednego z braci Velmy oraz późniejszym spotkaniu Scrappy'ego, do zespołu
dołączył jednoręki chłopak o imieniu Clifford oraz śliczna blondynka, Daisy.
Ekipa jest mocno poturbowana po poprzednim starciu z armią potworów i
potrzebuje chwili na regenerację. W wędrówce z zachodu na wschód Stanów
Zjednoczonych zatrzymują się najpierw w Montanie. Jedno z tamtejszych miasteczek
uniknęło epidemii i jakimś cudem zamieszkują je sami ludzie. Nie wszytko jednak
jest takie piękne, na jakie wygląda, a klucz do zagadki znajduje się w rękach
małej dziewczynki. Ten rozdział, będący dokończeniem wątku z poprzedniego tomu,
jest dosyć ciekawy i zarazem dramatyczny, zdecydowanie wyróżniając się na tle
pozostałych.
Drugi zeszyt to zimowe klimaty
Wisconsin, dużo gadania i tylko jedna istotna informacja dotycząca tego, czy cały
proces przemiany ludzi w potwory jest możliwy do cofnięcia. Akcja na dobre
zatrzymuje się w stolicy stanu Nowy Jork, gdzie drużyna postanawia przerobić
centrum handlowe na swoją siedzibę/bazę operacyjną. Wpadają przy okazji w sam
środek cyklicznej rywalizacji pomiędzy dwoma obozami potworów. Przez kilka
zeszytów praktycznie nic się nie dzieje, serwowane są nam te same, powtarzalne
i przydługie dialogi. Wygląda to tak, jakby Giffen i DeMatteis czekali na
sygnał od DC, czy i kiedy mają ruszyć dalej. Nawet cliffhangery nie spełniają
swojej podstawowej roli, czyli zachęcania do sięgnięcia po kolejną odsłonę. Poziom
spada na łeb na szyję, a dopiero pod koniec architekci odpowiadający za ten
komiks próbują wzbudzić zainteresowanie odbiorcy jakimś zastępczym wątkiem
romantycznym. Wszystko to stanowi wstęp do tragedii z kolejnego tomu, ale
pytanie, czy kogoś to jeszcze w ogóle będzie interesowało? W ogóle mam takie
wrażenie czytając ten tom, że sami pomysłodawcy również męczą się strasznie z
powodu wydłużenia serii SCOOBY APOCALYPSE, gdyż byli początkowo przygotowani na
góra 12 zeszytów.
Nie ma tutaj czegoś takiego,
jak story arci, gdyż od początku mamy do czynienia z jedną, dłużącą się
historią. Część postaci została już na tyle wyeksploatowana, że zamiast pisać o
nich coś nowego powtarzane są te same kwestie, obserwujemy to samo zachowanie.
Velma cały czas obwinia się o zainicjowanie plagi, Daphne zgrywa twardą i pewną
siebie babkę, Fred zaś fajtłapę potulnie słuchającego się otaczających go
kobiet. Jedynie Scooby napisany jest w przystępny sposób. Warto byłoby rozważyć
wprowadzenie nowych postaci, które wniosłyby ze sobą jakiś inny, nietypowy, tajemniczy
pierwiastek. Z drugiej strony przydałoby się coś więcej napisać o przeszłości
Norville'a Rogersa czy Freda Jonesa, zamiast co rusz wałkować temat Velmy oraz
Daphne.
Jeśli chodzi o część wizualną,
to prezentuje się ona co najmniej dobrze. Howard Porter opuścił serię krótko po
pierwszym tomie, a od tego czasu rysunkami zajmują się naprzemiennie Dale
Eaglesham oraz Ron Wagner. Obaj panowie wywiązują się bez zarzutu prezentując
uniwersalną kreskę, która powinna przypaść do gustu każdemu odbiorcy. Nie ma
tutaj jakichś wizualnych fajerwerków, ale nie można się też do czegoś mocno
przyczepić. Wagner narysował 4 z 6 części, zaś po jednej przypadło w udziale
Eagleshamowi oraz Patowi Olliffe. Ten ostatni dopiero rozpoczyna swoją przygodę
z omawianą serią i w większości zilustruje kolejny tom. Taka informacja cieszy
patrząc na to, jak fajnie jego kreska pasuje do świata przedstawionego na
łamach SCOOBY APOCALYPSE. Patrząc na wyczyny różnych artystów pracujących od #1
nad tym komiksem tym bardziej szkoda, że ich wyczyny marnują się przy tak
nudnym scenariuszu.
Już od zeszytu 16 w SCOOBY
APOCALYPSE pojawił się na stałe back-up w postaci przygód detektywa wiewiórki,
za którego scenariusz odpowiadają również Giffen i DeMatteis. Proporcje wynoszą:
17 stron głównej historii plus 5 stron z udziałem Secret Squirell. Dodatkowa
historyjka jest totalną porażką, nie sposób wciągnąć się w losy tytułowego
bohatera i tak naprawdę zajmuje niepotrzebnie miejsce, które można by
zagospodarować znacznie lepiej. Szczerze mówiąc po dwóch odsłonach umieszczonych
w tym wydaniu zbiorczym przestałem nawet to "coś" czytać, gdyż szkoda
mi było tracić czas. Nikt mnie nie będzie na siłę zmuszać do lektury perypetii
małego gryzonia w masce i prochowcu :P Inna sprawa, że lepiej byłoby skumulować
i umieścić wszystkie sześć odsłon SECRET SQUIRELL na końcu tego tomu, a nie zostawić
jak w osobnych zeszytach i przeplatać nimi przygody Scooby'ego i spółki.
Kilka innych zrelaunchowanych
serii ze świata Hanna-Barbera zakończyło po drodze swój żywot, jeszcze inne
pojawiły się natomiast w formacie sześciozeszytowych mini serii. SCOOBY
APOCALYPSE o dziwo jednak nadal utrzymuje się na rynku, lokując się wygodnie w
drugiej setce komiksowej listy sprzedaży. Skąd takie stosunkowo wysokie
zainteresowanie fanów, którzy już trzeci rok trwają przy projekcie
zainicjowanym przez Jima Lee, a nie dali kolejnej szansy np. THE FLINTSTONES
Marka Russella? Naprawdę nie mam pojęcia. Wszystko więc wskazuje na to, że Giffen
oraz DeMatteis nadal będą mogli tworzyć kolejne odsłony tego tytułu.
Oczywiście, jak długo będzie chciało im się to robić. Osobiście uważam, że
przydałoby się tchnąć jakąś nową jakość w ten komiks, być może zmieniając scenarzystów.
Dotychczasowy duet okupujący to stanowisko raczej nie ma pomysłu, jak wybrnąć z
trwającego marazmu i w którą stronę dalej pokierować przygody tej jakże
specyficznej pod względem składu ekipy. Nie warto się angażować w tą serię,
gdyż najzwyczajniej jest bardzo słaba, przegadana i co najgorsze - do bólu nudna
i powtarzalna.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SCOOBY APOCALYPSE #19 - 24.
Powyższy komiks znajdziecie w sklepie ATOM Comics.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz