niedziela, 21 października 2018

LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI TOM 4: NIEKOŃCZĄCA SIĘ WALKA


Najnowszy tom LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI jest pewnego rodzaju potworem Frankensteina, jak zwykłem nazywać wydania zbiorcze, które składają się z pojedynczych, krótszych historii ukazujących się na łamach danej serii. Są to komiksy przejściowe, stanowiące zazwyczaj chwilę wytchnienia dla etatowego scenarzysty lub rysownika. Zwykle nie wnoszą one nic do głównej linii fabularnej i bez większych obaw można je sobie odpuścić. W przypadku takiego tytułu, jak JUSTICE LEAGUE Bryana Hitcha, jawią się one jednak jako okazja do tego, żeby choć przez chwilę poczytać coś znośnego.

Jeśli za sprawą powyższego wstępu odnieśliście wrażenie, że Hitch nie maczał palców przy zebranym materiale, to mogę wyłącznie przeprosić, że narobiłem Wam nadziei. Autor wcześniejszych tomów pozostaje wiodącym scenarzystą serii, a pisane przez niego numery to nadal podstawa i ponad połowa zawartości Niekończącej się walki. Oprócz niego udzielali się tutaj także Shea Fontana, Tom DeFalco oraz Dan Abnett – każdy z tego grona dołożył po jednym zeszycie. Właśnie te fragmenty w malutkim stopniu ratują całość. To wciąż bardzo zła pozycja, ale dzięki staraniom tej trójki przynajmniej widać w niej drobne światełko bijące gdzieś z dna.

W ramach formalności: omawiany komiks to już czwarty tom sztandarowej dla DC (a tak przynajmniej mogłoby się wydawać) serii, stojącej dotychczas na koszmarnie niskim, nieprzystającym takiej marce, poziomie. Poprzednie trzy ostro krytykowałem niegdyś na DCManiaku za ich wtórność, sztampę, patos, nieumiejętną kreację członków Ligi i nieznośnie beznadziejne dialogi. Wszystko to dalej można bez większych skrupułów przypisać numerom, za które odpowiada Hitch. Jedynie długość obu historii jego autorstwa sprawia, że nie są one aż tak bolesne jak te, które znalazły się w poprzedzających Niekończącą się walkę tomikach. Mówimy tu w końcu o dość krótkich fabułach, których nie dało się aż tak rozwodnić, rozciągnąć do granic możliwości i utopić w zalewie ekspozycyjnych monologów, jak miało to miejsce w tamtych wielozeszytowych historiach.

Na samym początku widzimy jak Flash, niczym główny bohater Dnia Świstaka, raz po raz przeżywa to samo zdarzenie i próbuje powstrzymać niebezpieczne urządzenie, w którym jego twórca nieumyślnie wykorzystał kosmiczną technologię. Zamysłem odrobinę przypomina to story arc z Epidemii, w którym przeciwnikiem Ligi był nie do końca świadomy swoich czynów zwykły człowiek. Tak jak tam, i tutaj przewija się także obyczajowy wątek i rodzinne problemy „antagonisty”. Pomimo tego, że Hitch stara się położyć jakieś podwaliny, nijak nie jest to angażujące i nie trzyma w napięciu – autor już przyzwyczaił, że nie stać go na zaskoczenia czy też nagłe zwroty akcji. Nie ma więc żadnych przesłanek, że tym razem zaoferuje inny finał. Jak się okazuje, słusznie.

Dialogi zaś wręcz sabotują scenariusz. Wszystkie pary rozmawiają u Hitcha w ten sam schematyczny sposób. Kartonowa żona, która siedzi w domu z dzieckiem, ma pretensje, że mąż stawia życiowy projekt ponad weekendowy wypad za miasto – identycznie wyglądało u tego scenarzysty małżeństwo Clarka i Lois. Przecież to najbardziej nieoryginalne i stereotypowe przedstawienie związku, jak to tylko możliwe. Budowanie dramatu czy też konfliktu przy użyciu najprostszych środków. Do tego mamy tu takie kwiatki, jak łopatologiczne wyjaśnianie rzeczy, które nie potrzebują wyjaśnień. Najpierw widzimy postać, która brzmi i zachowuje się jak szef, a później inny bohater mówi nam wprost, że „to w końcu jego szef”. Po co wypełniać dymki tak zbędnym tekstem? Przykładów tego typu jest mnóstwo.

Druga fabuła Hitcha zamyka tom i ma takie podbudowanie, jakby zapowiadała co najmniej wielką kosmiczną sagę. Zaraz jednak po tym, jak autor kładzie fundamenty, następuje szybkie rozwiązanie. Nie włożono w tę opowieść żadnego wysiłku, o czym może świadczyć chociażby to, że „potężnego” złoczyńcę, do pokonania którego trzeba było swego czasu całego Korpusu Zielonych Latarni, teraz nokautuje sam Simon Baz. Zero konsekwencji.

Tak jak wspominałem, JUSTICE LEAGUE staje się ciupinkę lepsza, gdy do głosu dochodzą inni scenarzyści. Historia Shei Fontany jest moim zdaniem najmocniejszym punktem Niekończącej się walki. Jednym zeszytem autorka pokazuje lepiej wewnętrzne dylematy Jessiki Cruz oraz Simona niż Hitch całym swoim dotychczasowym runem. A wystarczyło z winy tego początkującego duetu poddać obserwatorium Ligi przymusowej kwarantannie. Fontana wykorzystała ten motyw z wdziękiem – po raz pierwszy faktycznie uwierzyłem w wątpliwości Zielonych Latarni. DeFalco radzi sobie z kolei gorzej, prezentując dość skompresowaną historyjkę, która stara się być poniekąd komentarzem społecznym. Efekt jest dość toporny i miałki, ale… po wyczynach Hitcha nawet takie coś wydaje się akceptowalne. Abnett natomiast, przejmując na moment LIGĘ SPRAWIEDLIWOŚCI, czuł się zapewne jak w domu, bo główną bohaterką swojego zeszytu uczynił Merę (przypominam, że Abnett sprawuje pieczę nad serią o Aquamanie).

Przechodząc już powoli do podsumowań, rysunki ponownie prezentują się przyzwoicie, ale są przy tym zwyczajnie banalne i nudne. Brak tu ciekawego kadrowania, pomysłowych designów czy też zapadających w pamięć scen. Jedynie Ian Churchill, który ilustruje numer pisany przez Abnetta, wybija się ponad przeciętną ze swoją bardziej charakterystyczną kreską. Nie ma większego sensu rozwodzić się dłużej nad oprawą graficzną – ta tutejsza pozostaje bowiem typowym tłem dla scenariusza.

Pod pięknie brzmiącym tytułem LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI nie kryje się nic. Ani to historia o przyjaźni, ani o odpowiedzialności. Nie da się o niej powiedzieć, że jest w jakikolwiek sposób subwersywnym, kreatywnym komiksem o zamaskowanych herosach. Nie stanowi też żadnego hołdu dla starszych, pamiętnych fabuł ze świata DC. Jest po prostu do bólu leniwą historią superbohaterską. I niczym więcej.

2/6

Komiks znajdziecie w sklepie Egmontu.

Do nabycia także w ATOM Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz