piątek, 26 października 2018

WILDSTORM: MICHAEL CRAY VOL. 1

UWAGA: tekst powstał na podstawie wydań zeszytowych.
   
Gdy wydawnictwo DC Comics ogłaszało plany dotyczące restartu imprintu Wildstorm, pojawiły się informacje o trzech tytułach, które mają wynikać z wydarzeń przedstawionych w cyklu THE WILD STORM. W momencie gdy piszę te słowa, jeden z nich dobiegł już końca, zaś dwa kolejne nadal są jedynie w sferze planów i przypuszczeń. Skupmy się zatem na tym, co już otrzymaliśmy. WILDSTORM: MICHAEL CRAY VOL. 1 skupia się na najbardziej niebezpiecznym zabójcy na usługach korporacji IO i jego dziwnie znajomych przeciwnikach.

Pomysł na ten liczący dwanaście numerów spin-off okazał się następujący. W siódmym numerze THE WILD STORM ostatni raz widzimy Craya w głównej serii. Zeszyt ten jest swoistym wstępem do jego solówki, ale absolutnie nie trzeba go czytać, ponieważ #1 spin-offu ładnie umiejscawia czytelnika w realiach w jakich funkcjonuje ten antybohater. Cray bowiem nie ufa już Christine Trelane – swojej zwierzchniczce w IO, ale dopóki nie nabierze pewności co do swoich podejrzeń, wykonuje jej polecenia. Sprawy nie ułatwia fakt, iż bóle głowy jakich od tygodni doświadcza okazują się być spowodowane przez obcą formę życia, która chce przejąć nad nim władzę. Warto także wspomnieć, że nowymi celami Craya w tym tomie będą Green Arrow, Flash oraz Aquaman w tutejszych, nieco zwichrowanych interpretacjach.

Nie będę tutaj szczególnie mocno ukrywał tego, że uważam WILDSTORM: MICHAEL CRAY za komiks o ogromnym i niestety zmarnowanym potencjale, za co nie zawaham się obwinić scenarzystę tego projektu – Bryana Hilla. Twórca ten ”wsławił” się w moich oczach tym, że podczas swojej kilkuletniej przygody z należącym do Image Comics studiem Top Cow napisał dość sporo nędznych komiksów, a najsłynniejsze dzieło z jego nazwiskiem na okładce, czyli seria ”Postal”, to komiks którego był raptem współscenarzystą. Największym problemem Hilla jest to, że on zawsze dużo chce pokazać i gdzieś po drodze kompletnie zaczyna się gubić. W przypadku WILDSTORM: MICHAEL CRAY jest niestety podobnie i pierwszy tom bardzo szybko zaczyna tonąć w odmętach przeciętniactwa typowego dla twórcy scenariusza.

Jak już wspomniałem wcześniej, przeciwnikami tytułowego bohatera są zakręcone interpretacje bohaterów znanych z uniwersum DC. I tak oto dostajemy Green Arrowa, który w swojej prywatnej dżungli poluje na ludzi. Tutejszy Barry Allen otrzymał speed force, lecz moc ta sprawiła iż oszalał. Arthur Curry to z kolei mutant, który gustuje w ludzkim mięsie. Trudno nie odnieść wrażenia, że znajome twarze członków Ligi Sprawiedliwości pojawiają się tu po to, by skłonić kogokolwiek do sięgnięcia po ten tytuł. Serio, są oni tu kompletnie zbędni i gdyby zastąpiono ich zupełnie nowymi postaciami, albo wyciągnięto kogoś z odmętów starego uniwersum Wildstormu, nic by się nie zmieniło. Stanowią oni dodatek, w dodatku słabo rozpisany. I jest to pewne osiągnięcie, ponieważ każdemu z przeciwników Craya poświęcone są dwa rozdziały omawianego właśnie tomu, z czego jeden to niemal wyłącznie ekspozycja ich back-story. Niestety, miałkość jaką wykazuje się Bryan Hill powoduje, że ekspozycja najważniejszych postaci leży i kwiczy (wszystkich zwrotów akcji można się z miejsca domyślić), a i sam Cray oraz jego towarzysze są prowadzeni przez scenarzystę w taki sposób, że ciężko trzymać za nich kciuki. I ok, jasne – Cray i reszta to nie są postacie pozytywne, więc czemu mielibyśmy pałać do nich sympatią? Nie musimy oczywiście, lecz cholernym obowiązkiem scenarzysty jest prowadzić głównego bohatera pisanej przez siebie serii w taki sposób, by nas cokolwiek obchodził. Michael tymczasem to od początku do końca kompletny dupek, któremu życzyłem tego, by dostał po mordzie i już nie wstał. Absolutnie każdy fragment, który miał przedstawić jego dbałość o współpracowników czy ukazać w bardziej pozytywnym świetle prezentował się jak wyjęty z paradokumentów. Hill najzwyczajniej w świecie nie potrafi pisać ciekawych dialogów, przez co postacie rzucają frazesami jakby wyciągniętymi z dowolnego wiecu wyborczego, gdzie można doszukać się wszystkiego, tylko nie szczerości.

W całym tym marazmie Hillowi dzielnie towarzyszy rysownik – N. Steven Harris, którego prędzej możecie kojarzyć w pracy edytorskiej dla wydawnictwa IDW, niż z rysowania czegokolwiek. I przeglądając kolejne numery WILDSTORM: MICHAEL CRAY trudno się temu dziwić. Komiks ten rysunkowo z rozdziału na rozdział prezentuje się coraz nędzniej, a podkreślić trzeba, że i te początkowe strony wcale niczym nie zachwycają. Największy zarzut do rysownika mam o to, że najprawdopodobniej słowo ”perspektywa” nic mu nie mówi. Bo ta leży na całej długości od początku do końca. Zastanawiam się także nad tym, kto zezwolił na puszczenie tego komiksu z okładką, którą widzicie powyżej. Wygląda ona koszmarnie, a jako ciekawostkę dodam, iż widoczny tam dzieciak na lewitującym dywanie ani na chwilę nie pojawia się w samym komiksie. On tu jest symbolicznie, chyba po to, by pokazać, iż Cray ma chronić niewinnych. Tak sądzę…

Premierowy tom pierwszego ze spin-offów serii THE WILD STORM to dziadostwo najgorszego sortu. Aż żal mi Warrena Ellisa, którego nazwisko pojawia się na okładce każdego zeszytu serii, chociaż do tej fatalnie napisanej i równie źle narysowanej tragedii nie przyłożył nawet palca (jest koordynatorem projektu). Ale hej, nie martwcie się – za jakiś czas wspomnę w kilkunastu zdaniach o tym, że drugi tom tej serii jest nieporównywalnie gorszy.

Unikać jak ognia.
       
----------------------------------------------------------------------
     
WILDSTORM: MICHAEL CRAY VOL. 1 do kupienia w ATOM Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz