Jeśli ktoś myślał, że mroczne dni
dla Korpusu Zielonych Latarni dobiegły przynajmniej na jakiś czas końca, to
jest w dużym błędzie. Piąty tom serii a jednocześnie drugi, w którym swoje
palce maczał Robert Venditti stanowi kontynuację ważnych i przełomowych
wydarzeń, z jakimi mieliśmy styczność czytając DARK DAYS. Od pierwszych do
ostatnich stron dzieje się całkiem sporo i jeśli chodzi o emocje, to te są jak
najbardziej gwarantowane.
Venditti miał posprzątać w
świecie Zielonych Latarni, ale najwyraźniej wyszedł przy tym z założenia, że
aby coś odbudować i poukładać na nowo trzeba najpierw oczyścić całkowicie
teren, zrównać wadliwe elementy z ziemią i zacząć tworzyć od samych
fundamentów. Widać to wyraźnie na przykładzie największego Green Lanterna w
historii. Jako lider Korpusu Hal Jordan doświadczył chyba wszystkiego co
najgorsze: nie zapobiegł zniszczeniu Oa; pozwolił, aby opuściła go ukochana
kobieta; jego najlepszy przyjaciel jest martwy; cała masa dotychczasowych
Latarników straciła życie, a do tego pierwszy raz w historii Korpus stracił
władzę nad sektorem 2814. Zastanawiacie się, czy może być jeszcze gorzej?
Odpowiedź jest tylko jedna: może!
Hal ma dosyć obrywania ciosów z
każdej możliwej strony i uznaje, że czas przechylić szalę zwycięstwa na swoją
stronę, a przy okazji ustabilizować sytuację i wzmocnić struktury będącego w
rozsypce Korpusu. Powolne podnoszenie się z kolan czas zacząć. Upadli na dno i
teraz może być tylko lepiej. Decyduje się nawet na desperacki krok i prosi o
pomoc zaufanych przyjaciół, czego dawny, pewny siebie Hal nigdy by nie zrobił.
Wcześniej nie przyznałby się do porażki, tym razem jednak zmusza go do tego
sytuacja. Wszystko fajnie i pięknie, ale w najmniej odpowiednim momencie do gry
wkracza koalicja Durlan, Khundów oraz Nol-Anj i jej ludzie. Jest to
równoznaczne z tym, że do listy porażek Hala dochodzą jeszcze dwie pozycje:
pozwolił on, aby wróg spenetrował centrum dowodzenia, a organizacja przez
Jordana kierowana utraciła resztki zaufania i wiarygodność w oczach mieszkańców
wszechświata. Od tej chwili komiks przeradza się w prawdziwą wojnę kosmiczną ze
sporą dawką ciekawych pojedynków. Scenarzysta stara się nie zanudzać czytelnika,
akcja jest w miarę dynamiczna i mało jest niepotrzebnych przestojów. Na duży
plus zasługują kreacje mało widocznych Latarników, jak chociażby sympatyczny
Gorin-Sunn.
Durlanie wybijają się
zdecydowanie na pierwszy plan w tym tomie, a ich koalicja w celu zniszczenia
Korpusu natychmiast skojarzyła mi się z pamiętną inwazją pod kierownictwem
Dominatorów z końca lat 80-tych. Wtedy oczywiście sojuszników było znacznie
więcej i celem była Ziemia, ale można powiedzieć, że zawarta w tym tomie
historia Uprising to dla mnie taka
mała namiastka tamtego wydarzenia. W tle starcia ze zmiennokształtnymi istotami
pragnącymi posiąść na trwałe moc Daksamitów rozgrywają się też inne dramaty.
Jednym z nich jest dramat osobisty Saint Walkera, który po zniszczeniu
Niebieskiego Korpusu próbuje dla siebie znaleźć miejsce we wszechświecie i na
nowo odkryć utraconą nadzieję. Gościnny występ zalicza Kara Zor-El, która
niespodziewanie dla siebie samej zasila szeregi Korpusu Gniewu. Siłą rzeczy
zatem Gardner i spółka pojawiają się w tym komiksie, a spragnionym więcej
szczegółów dotyczących wątku Supergirl jako Czerwonego Latarnika szczerze
polecam zapoznanie się z piątym tomem serii RED LANTERNS.
Na deser twórcy ponownie znęcają
się nad Johnem Stewartem zdradzając mroczną historię Fatality, pojawia się
bardzo dawno niewidziany i będący uwielbieniem dużej rzeszy czytelników Zielony
Latarnik, a także jesteśmy świadkami czegoś na kształt dnia otwartego na Mogo,
czyli ciężko pracujący i zmagający się z nowym groźnym przeciwnikiem (a
konkretnie przeciwniczką) Hal zostaje odwiedzony przez bliskich. Ot takie
urozmaicenie i chwilowe odprężenie przed kolejnym poważnym starciem mającym na
celu ocalenie galaktyki, Korpusu i takich tam.
Rysunki przez większą część są
dobre. Zresztą przyzwyczaiłem się już do stylu Billy’ego Tana jako flagowego
ilustratora przygód Hala Jordana. Momenty, kiedy bolały mnie trochę oczy od
patrzenia się na kwadratowe facjaty postaci związane są z pracami Bernarda
Changa, którego styl najzwyczajniej w świecie mi nie podchodzi.
Dużo się dzieje w tym piątym
tomie, który według mnie stoi na poziomie podobnym, a momentami nawet lepszym, co
pierwsza historia Vendittiego i Tana w ramach serii GREEN LANTERN. Widać już
bardzo wyraźnie piętno odciśnięte na tym komiksie przez nowych twórców. Czuje
się podczas lektury, że obaj panowie znają się na swojej robocie i bardzo
szybko udało im się odciąć od dorobku Geoffa Johnsa ukazując własną wizję
kosmicznego zakątka DCU. Mnie w każdym razie kupili na tyle, abym dalej z uwagą
śledził losy tego odmienionego, dowodzonego przez nieprzewidywalnego Ziemianina
Korpusu.
Ocena: 4/6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów GREEN LANTERN #27 – 34, GREEN
LANTERN CORPS #31-33 oraz RED LANTERNS #28
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz